Obere Wettersteinspitze 2298m
20 października 2001
W
przedostatni weekend października w zasadzie planowałem zostać w domu,
odpocząć i popracować. Od początku miesiąca byłem już na dwóch
poważnych, dwudniowych wyprawach na Grossvenediger i Piz Bernina, oraz na krótszym spacerze na
Westliche Karwendelspitze. Zaczynałem
więc odczuwać rosnące pragnienie spędzenia dla odmiany trochę czasu w
fotelu przed telewizorem. W sobotę 20 października wstałem całkiem
niespiesznie o 10, zjadłem spokojnie śniadanie, po czym licho mnie
podkusiło żeby jednak sprawdzić prognozę pogody. Zapowiadano, że
chmury które widziałem za oknem miały się po południu rozwiać... Po
krótkiej i intensywnej walce z samym sobą wrzuciłem parę rzeczy do
plecaka, wsiadłem do auta i pognałem w kierunku Garmisch. Ponieważ
było już bardzo późno jak na krótki jesienny dzień, zaplanowałem
"małą" wycieczkę na Obere Wettersteinspitze 2298mnpm - start od strony
austriackiej z 1000mnpm (z tej samej doliny Gaistal, z której
wchodziłem na Dreitorspitze), czyli
"jedynie" 1300m podejścia. Właściwie, niewielki jogging w skali mojej
normalnej aktywności w tym sezonie. Zaparkowałem w wiosce Burggraben
o 14.30 i wyciągniętym truchcikiem ruszyłem do góry, najpierw na
przełączkę w grani granicznej, z niej ścieżka miała prowadzić do
szczytu już po niemieckiej stronie. Istotnie, prowadziła - tyle że
przed końcowym podejściem najpierw obniżała się jeszcze 200m! W obie
strony dokładało to razem 400m podejść do spodziewanych 1300-tu, i
wycieczka przestawała już być taka krótka. Nie chciałem się poddawać
i niehonorowo zawracać, więc zacisnąłem zęby i prawie pobiegłem do
góry, mijając po drodze ostatnich spóźnionych turystów schodzących ze
szczytu, bardzo zaniepokojonych faktem że ja ciągle jeszcze idę w
przeciwnym kierunku. Wytężając wszystkie siły znalazłem się na
wierzchołku o 17.30, w pośpiechu pstryknąłem kilka zdjęć Karwendel i pochmurnego zachodu słońca nad
Zugspitze, po czym natychmiast zacząłem
zbiegać w dół. Do zapadnięcia ciemności zdołałem niemal zejść do
łatwego terenu - przy świetle czołówki forsowałem już tylko ostatni
krótki kawałek łańcucha. Potem biegłem w dół przez bardzo ciemny las
(nów i pochmurna noc) już w zasadzie do samego końca - nie planowałem
tak długiej wycieczki, więc nie wziąłem zapasowej baterii do czołówki
i musiałem zdążyć wrócić do cywilizacji zanim wyczerpał mi się
akumulatorek którego używałem. Inaczej bym chyba w tym lesie nocował
- mowy nie było żeby w takich ciemnościach wyszukać ścieżkę bez
latarki. W ogóle cholernie było romantycznie i tajemniczo - wiało
solidnie i drzewa szumiały bardzo nastrojowo w tej ciemnicy... Do
auta wróciłem zziajany i dość wściekły o 19.30. Nie był to dokładnie
rzecz biorąc sympatyczny spacer w jesiennym słoneczku, o którym
myślałem wyjeżdżając z domu, no ale sam chciałem - a na szczyt jednak
wszedłem!
|