Zugspitze 2968m
12 i 19 sierpnia 2001
Zugspitze jest
najwyższym szczytem w Niemczech, więc oczywiście perspektywa wejścia
na niego kusiła mnie już od chwili przyjazdu do Monachium. W dodatku
góra leży na zachodnim skraju łańcucha Wettersteingebirge i jest
doskonale widoczna z autostrady dojazdowej do Garmisch, tym bardziej pobudzając wyobraźnię. Przed
podjęciem wyzwania powstrzymywał mnie dłuższy czas tylko jeden mały
szczegół - na wierzchołek jest nie dość, że cholernie wysoko (2200m
podejścia), to jeszcze daleko, przynajmniej z Garmisch. Wycieczka
wymaga więc naprawdę doskonałej kondycji! Najpierw dla rozpoznania
terenu w maju wybrałem się na króciutki, ale bardzo malowniczy
spacerek wokół jeziorka Eibsee, żeby popodziwiać sobie ściany
Zugspitze z bezpiecznego dystansu. Na wyprawę na szczyt zdecydowałem
się ostatecznie dopiero w sierpniu, gdy miałem już za sobą wejścia na
Alpspitze, Monte Schiara, Triglav i Monte
Rosa. Najpierw, po przyjeździe z Zermatt pojechałem z moim bratem i jego
rodziną ponurkować przez tydzień w Chorwacji, na wyspę Cres. Po
powrocie uznałem, że nie ma już na co czekać i Zugspitze trzeba
zdobyć! Uprzedzając fakty, zdobyłem je nawet dwa razy... O historii
drugiego wejścia za chwilę, na razie tylko uwaga do zdjęć w tym
fotoreportażu: były robione w dwa różne dni, więc niech Czytelników
nie zdziwią drobne różnice pogody na nich widoczne.
|
Po moich
czerwcowych i lipcowych wyprawach podejście na Zugspitze nie
prezentowało się już tak przerażająco, potraktowałem je jednak poważnie. Wybrałem
niedzielę na którą prognoza zapowiadała perfekcyjną pogodę, wstałem o
5 rano, (prawdę mówiąc planowałem pobudkę już o 4, ale mi się nie
chciało podnieść i przestawiłem budzik o godzinę), coś zjadłem, i o
7.50 wyruszyłem w górę już z parkingu w wiosce Hammersbach (niedaleko
Garmisch, 750mnpm). Miałem całkiem spory bagaż - polar, anorak,
spodnie wiatrowe, uprząż i minimum sprzętu do asekuracji, półtora
litra Coca Coli, czołówkę itp. - uskładało się ładnych parę kilo. Do
tego jeszcze niosłem w plecaku lepsze buty, bo dla wygody zacząłem
podejście w sandałach. Początkowy etap szlaku prowadził dolina
Hollental do schroniska Angerhutte. Ten odcinek już znałem, bo
schodziłem tamtędy z Alpspitze - najpierw
leśna dolina, potem jeden z popularnych w tym rejonie "klammów", czyli tuneli wykutych w ścianie wąwozu. Nie dość że
musiałem zapłacić za przejście (tylko 1DM - zniżka dla członków DAV),
to jeszcze wyszedłem z niego przemoczony od
wody lejącej się z sufitu. W Angerhutte byłem około 9 (1/3
podejścia), uznałem że trochę jeszcze za wcześnie na piwo więc kupiłem
sobie pół litra lemoniady cytrynowej i pomaszerowałem dalej.
Następnej części doliny już nie znałem, a okazała się być bardzo ładna
- szeroka, niezalesiona, zamknięta skalnym progiem z widoczną ponad
nim korona ścian szczytów w głównej grani. Ścieżka doprowadzała pod
urwisko i tam się rozgałęziała - w prawo na jakąś boczną przełęcz, w
lewo na Zugspitze, wprost przez próg. Wspinaczkę na próg ubezpieczono
klamrami i stalową liną - trudności niewielkie, ale miejscami duża
ekspozycja. Klasa trasy nie miała jednak porównania z ferratami w
Dolomitach - Niemcy w każdym wątpliwym miejscu wbili od razu drabinę
klamer, żeby tylko turysta nie musiał broń Boże np. postawić gdzieś
nogi na tarcie na skale. Oczywiście, przez całą drogę nawet więc nie
wyciągnąłem uprzęży z plecaka.
|
Wyższe piętro doliny
powyżej progu było także bardzo ładne, U-kształtne i szeroko
otwarte. Ścieżka
meandrowała przez trawy i kosówki do strefy piargów, a potem pod
ścianami zamykającymi dolinę od zachodniej strony dochodziła do
mini-lodowczyka, tylko kilkaset metrów długiego, ale spod śniegu
wystawał prawdziwy szklisty lód i gdzieniegdzie dawało się nawet
zobaczyć malutkie szczeliny. Zrobiłem sobie przed
nim mały postój, zjadłem kanapkę i napocząłem moją Colę - pierwszy
łyk, mimo że
to już było 2/3 całej drogi. Kondycja po poprzednich wycieczkach
poprawiła mi się na tyle, że przestało mnie męczyć pragnienie na
podejściach - najlepsza oznaka dobrej formy. Zmieniłem sandały na
pełne buty i lodowczykiem podszedłem do miejsca gdzie szlak wchodził w
skalną kopułę szczytową, na wysokości około 2400mnpm. Do szczytu zostało mi jeszcze 500m, ale
stopniowo zaczęło mnie spowalniać zmęczenie i rosnąca wysokość. Do
górnej granicy lodowczyka szło mi się dobrze i bardzo równo -
wznosiłem się utrzymując przyzwoite tempo 400-450m/h. Poprzedni
tydzień nad morzem w Chorwacji skutecznie mnie jednak odaklimatyzował,
kopułę szczytową forsowałem więc trochę wolniej, i w końcu,
uprzedzając fakty, wejście na szczyt zajęło mi 6h15min, zamiast 5.5h
jak pierwotnie szacowałem. Ostatni etap szlaku prowadził
ubezpieczonym skalnym terenem. W większości łańcuchy pozakładano na
wyrost, bo ścieżka dość łatwa, najwyżek parę miejsc wymagało większej
uwagi i manewrów w sporej ekspozycji, ale ciągle bez żadnego
porówniania do tras w Dolomitach - tu nigdzie nawet nie czułem
potrzeby asekuracji.
|
Cały
szlak od samego startu, i dolina i kopuła szczytowa, był bardzo ładny,
do tego utrzymywała się
cudowna pogoda - najmniejszej chmurki poza strzępkami paru wysokich
cirrusów, bezwietrznie, idealna temperatura, ani za zimno, ani za
gorąco. Po drodze mijałem sporo ludzi, ale nie było ich aż tylu żeby,
jak to zdarzyło mi się kilka dni później na Grossglocknerze, trudniejsze miejsca
się korkowały. Gorzej zrobiło się dopiero na samym szczycie. Dochodzą
tu 3 kolejki, dwie linowe i szynowa (stąd nazwa Zugspitze,
zug=pociąg), i do ich obsługi zbudowano na wierzchołku kompleks
turystyczny wielkości połowy Hotelu Gołębiewskiego w Mikołajkach. Tarasy, fast-foody, restauracje, kioski z
pamiątkami, schronisko i dosłownie tysiące ludzi, zupełny koszmar.
Właściwy szczyt, całkiem malutki i z wbitym tradycyjnym krzyżem,
znajdował się nieco obok tego kompleksu, może 20m od barierki tarasu,
ale i tak był zatłoczony - jak zwykle mały procent z tych tysięcy
które wjechały kolejkami chciał tam dojść i to wystarczyło żeby zrobić na nim
niebezpieczny tłok. Dotarłem tam równo o 14, posiedziałem chwilę obok
krzyża, korzystając z doskonałej widoczności porobiłem zdjęcia, po
czym przeniosłem się na główny taras. Pokręciłem się tam dłuższa
chwilę lustrując infrastrukturę i widoki ma niemieckie i austriackie
Alpy, coś przekąsiłem, kupiłem sobie po pół litra Coli i piwa, po czym
zdegustowany ściskiem zacząłem schodzić.
|
Wracałem
inną trasą - najpierw granią na stronę austriacką, potem jej bocznym
ramieniem znów w kierunku Niemiec. Zejście było dużo brzydsze - górny
odcinek prowadził przez sypkie piargi. Postanowiłem włożyć znów
sandały, i zamiana butów na stromym stoku skończyła się małą
katastrofą - nieostrożnie ułożyłem plecak na ścieżce i zaczął mi się
staczać do stromego żlebu. Wypadła
z niego resztka zapasu jedzenia i moja ledwo napoczęta Cola! Po
odciążeniu plecak wyhamował, tylko Cola poleciała dalej w dół
skalistego żlebu. Brodząc po kostki w stromych sypkich piargach
odzyskałem jedzenie i plecak, ale Cola przepadła. Bardzo mnie to
wkurzyło, bo wyniosłem te półtora litra cennego płynu ponad dwa
kilometry w górę i zdołałem upić z nich jeden mały łyk. Poniżej
przykrego zejścia po piargach znajdował się kilkudziesięciometrowy
skalny próg, znów z klamrami i stalówką. Z góry wydawał się krótki,
więc nie złożyłem moich kijków, i potem klnąc schodziłem dłuższą
chwilę wlokąc je niezdarnie po skale, przewieszone na paskach wokół
nadgarstka lewej ręki. Pod progiem zbiegłem przez kolejny krótki
żwirowy odcinek do następnego schroniska, austriackiego
Wienerneustetterhutte, gdzie mogłem się przynajmniej czegoś napić w
zamian za straconą Colę. Poniżej schroniska zejście było już
bezproblemowe, ale jak to zwykle w tutejszych górach bywa, jeszcze
baaardzo długie - stromszy początek, a potem nie chcący się skończyć
marsz łagodnie obniżającą się ścieżką przez las. Schodziłem nad
jezioro Eibsee, które okrążałem na spacerze w maju. Jeziorko z góry
uroczo wyglądało, ale chętnie zrezygnował bym z tego widoku na rzecz
krótszego zejścia! Od Wienerneustatterhutte do parkingu nad jeziorem
schodziłem 2.5h, i potem jeszcze kolejna godzinę asfaltem do miejsca
gdzie zostawiłem samochód. Razem cała pętla zajęła mi 12.5h - 6h do
góry, pół godziny na szczycie, 6h w dół. Cała trasa była męcząca ale
łatwa - poza wypadkiem ze zgubiona Cola obyło się bez większych
emocji. Mój ciężkawy plecak niosłem od początku do końca niemal nic z
niego nie wyciągając, poza zamianami butów i sandałów - podkoszulek i
szorty zupełnie wystarczyły jako ubranie. Jeżeli chodzi o Colę, to w
ogóle tego dnia nie miałem do niej szczęścia - zapasowa, którą
zostawiłem w bagażniku, musiała się strasznie nagrzać w ciągu dnia i
przy otwieraniu w samochodzie eksplodowała jak granat. Wracałem do
domu wściekły w mokrych spodniach i z lepiącą się kierownica.
|
Sama wycieczka sprawiła mi wielką przyjemność - pogoda bez
zarzutu, piękne widoki, nietrudna trasa, no i zrealizowałem cel który
planowałem już od miesięcy. Dodatkową satysfakcję sprawiło mi
skonstantowanie, że w ciągu poprzedzających 6 tygodni 2km podejścia
przeszło stopniowo z kategorii monumentalnych przedsięwziąć do roli
mniej więcej standardu. Z Alpspitze w
czerwcu wracałem kompletnie wykończony, chwiejąc się na drżących
nogach, z wyższego i bardziej odległego Zugspitze zszedłem po prostu
średnio zmęczony, nawet rozważałem jeszcze wybranie się do kina
wieczorem, ale nic ciekawego akurat nie grali. To o tyle istotne, że
po poprzednich wypadach miewałem wątpliwości czy takie chodzenie ma
sens - wracałem tak zmordowany, że trudno było te wycieczki uznać za
przyjemne. Po odzyskaniu formy wątpliwości szybko się rozwiały!
Jak pisałem wyżej, moje przygody z Zugspitze nie skończyły się na
jednej próbie. Na pierwsze wejście załadowałem próbnie mój aparat
nowym rodzajem slajdów, którego nigdy wcześniej nie używałem -
Kodachrome 64. Pomysł nie wypalił - zdjęcia wyszły przyżółcone i
prześwietlone, nie wiem do końca z jakiego powodu. Na wszelki
wypadek, tydzień później wybrałem się na szczyt jeszcze raz, tą samą
trasą, za to z bardziej typowymi slajdami (dla zainteresowanych -
Kodak E100SW). Druga wycieczka zdecydowanie się nie udała - na
podejściu rozbolał mnie brzuch. Zanim tłumiąc mdłości dowlokłem się
do wierzchołka, ten zdążył już się częściowo schować w chmury. Czułem
się na tyle podle, że zamiast schodzić zainwestowałem w horrendalnie
drogi zjazd kolejką (50DM w jedną stronę). Na domiar złego po
wywołaniu slajdów z drugiej przymiarki okazało się, że też nie bardzo
się udały... Nie tracę jednak nadziei - ciągle została mi jeszcze do
przejścia Jubilaumsgrat, czyli Grań Jubileuszowa - odpowiednik naszej
Orlej Perci, długa grań prowadząca od Zugspitze do Alpspitze. Uwzględniając długość podejść i
zejść, wycieczkę na Jubilaumsgrat trzeba zaplanować na dwa dni - mam
nadzieję, że uda mi się ją zrobić następnego lata, i przy okazji
dopracować się w końcu udanych fotek z Zugspitze!
|
Alpy 2001 |
Otoczenie Garmisch-Partenkirchen
|