Piz Bernina 4049m13-14 października 2001 |
Po brzydkim i bardzo deszczowym wrześniu pogoda od samego początku października 2001 utrzymywała się po prostu niewiarygodna - regularne lato, słonce, ciepło i bezwietrznie. Zamiast więc zakończyć sezon górski, jeździłem na wycieczkę za wycieczką. Wyjątkowo udany wypad na Grossvenediger ośmielił mnie dodatkowo - wysokie Alpy jesienią okazały się być nie aż takie straszne. 6 października byłem jeszcze na krótszym spacerze na Ostliche Karwendelspitze w okolicach Garmisch-Partenkirchen, po czym postanowiłem podsumować sezon z hukiem - na kolejny piękny weekend zaplanowałem wycieczkę na Piz Bernina, 4049mnpm, najwyższy szczyt Alp Retyckich (również, jest to najwyższy szczyt w Alpach na wschód od Monte Rosa, jedyny przekraczający 4000mnpm). Jak na turystyczne wejście, Bernina to dość poważne przedsięwzięcie nawet w warunkach letnich, a tym bardziej w połowie października - pogoda pogodą, ale dni jesienią są krótsze, noce zimniejsze, we wrześniu nasypało trochę śniegu który w wyższych partiach gór juz nie topniał, turystów w górach też spotkać dawało się coraz rzadziej. Generalnie - nie było żartów. Szczyt był wysoki, odległy od potencjalnych punktów startowych (parkingów albo stacji kolejek) i technicznie trudny - nawet najłatwiejsza z grani wyprowadzających na wierzchołek była bardzo przepaścista i miała trudności wspinaczkowe miejscami stopnia II. Razem raczej sporo jak na samotny wypad - przyznam, że naprawdę obawiałem się czy dam sobie radę i nie zabrnę w jakąś niebezpieczna sytuacje. Przygotowałem się też szczególnie solidnie - niestety, w praktyce przełożyło się to na zupełnie koszmarny plecak, ponad 30kg. Oprócz tego że trudna, Bernina leżała niestety daleko od Monachium. Akceptowalnie długi był jeszcze dojazd od strony szwajcarskiej, w granicach może 4 godzin. Niestety, wejście od północy wymagało długiego i skomplikowanego orientacyjnie podejścia po uszczelinionych lodowcach - uznałem, że nie jest to rozsądny wariant na październik, kiedy szczeliny mogły być juz częściowo przysypane świeżym śniegiem. Pojechałem więc na stronę włoska, a to wiązało się z koniecznością okrążenia całego masywu Alp Retyckich po marnych górskich drogach - w praktyce dodatkowe 3 godziny za kółkiem. Wyruszyłem w piątek 12 października, dopiero o 8 wieczór - nie dałem rady wybrać się wcześniej, bo jeszcze tego samego popołudnia kupowałem linę, żeby mieć możliwość asekurowania się na grani szczytowej. Bez przygód pojechałem autostradami do Chur w Szwajcarii i dalej na Splügenpass na granicy szwajcarsko-włoskiej. Przełęcz położona była na wysokości ponad 2100mnpm, dojeżdżało się do niej wąziutka stromą szosą, więc nie dało się tego zrobić szybko - dotarłem tam kilka minut po północy. Przykra niespodzianka - okazało się, że przejście graniczne jest zamknięte od 24.00 do 5.00! Nie miałem wyboru, cofnąłem się kawałek, zjechałem kilkanaście metrów w boczną dróżkę, wyciągnąłem śpiwór i poszedłem spać zwinięty na tylnym siedzeniu auta. Na dobranoc zastanawiałem się intensywnie czy wałkowany w liceum liryk "Do: na Alpach w Splügen" napisał Mickiewicz czy Słowacki - chyba Mickiewicz? Ciekawe czy Wieszcz też tutaj nocował? Przespałem się do 7.30 i rano zorientowałem się, że biwak założyłem w strefie "ziemi niczyjej" - w pół drogi między budkami szwajcarskiej i włoskiej straży granicznej! Na szczęście nikt się nie przyczepił. |
Ze Splügenpass pod Berninę miałem jeszcze spory kawałek - zjazd do Chiavenny, trawers u podnóża gór do Sondrio i długi podjazd doliną Valmalenco do schroniska Campo Moro ("Wrzosowe pole", śliczna nazwa), pod południowe stoki głównej grani Alp. Do końcowego parkingu pod tamą na sztucznym jeziorze Alte Garda dobrnąłem dopiero przed 11. Obserwacja z podróży - wioski w tym rejonie, mimo że bardzo malowniczo położone, były zdumiewająco brzydkie i bez wyrazu. Głównie chyba z powodu okropnego pudełkowatego stylu budowania domów, plus zero upiększeń na zewnątrz - żadnych kwiatów w oknach, ogródków, nic. Już nie Szwajcaria, jeszcze nie włoski Tyrol... Przebrałem się, wrzuciłem na plecy przygniatająco ciężki plecak i wyruszyłem. Naprawdę byłem objuczony jak muł, mimo że wybierałem się tylko na dwa dni. Nie wiedziałem czy włoskie schroniska mają otwarty na zimę winter room, więc liczyłem się z biwakiem pod gołym niebem i niosłem wszystko - sprzęt biwakowy, żywność, kocher i menażki, sprzęt wspinaczkowy, sprzęt foto. Nawet plastikowe buty miałem przywiązane zewnątrz plecaka, żeby nie katować przedwcześnie nóg - do granicy śniegu podchodziłem jak zwykle w sandałach. Plecak dopiekł mi tak, że po powrocie go z ciekawości zważyłem - 30.3kg. |
Dodatkowo miałem jeszcze kłopot z mapą - była szwajcarska i kończyła się tuż na południe od granicy z Włochami. Bernina na niej oczywiście była, ale podejście spod Alte Garda do schroniska Marinelli, które było moim pierwszym celem, już się nie mieściło. Poszedłem więc za drogowskazami, i oczywiście się naciąłem - do Marinelli można dojść na dwa sposoby, ten który wybrałem był co prawda krótszy odległościowo, ale wymagał wdrapania się najpierw na przełęcz Bocchetta di Caspoggia położoną prawie na 3000mnpm (oczywiście końcówka szlaku szła już po lodowczyku), potem zejścia w dół poniżej 2700mnpm i podejścia ponownie do schroniska na 2813mnpm. Czyli, 300m podejść dodatkowo w stosunku do drugiego szlaku idącego wprost z dołu, choć trochę naokoło - bardzo przykra przygoda przy takim plecaku jak niosłem. |
W Marinellim znalazłem się parę minut po 16 i zdecydowałem się zanocować. Pierwotnie zamierzałem od razu tego dnia dotrzeć do następnego schroniska, Marco e Rosa na przełęczy Forcella Crast d'Aguizza, już na 3600mnpm i bardzo blisko szczytu, ale z takim plecakiem okazało się to całkowicie nierealne. Rifugio Marinelli było puste, ale otwarte, więc tak jak i pod Grossvenedigerem mój ekwipunek biwakowy nie przydał się na nic, mogłem sobie oszczędzić taszczenia go. Tym razem nie nocowałem sam - niedługo po mnie przyszło jeszcze dwóch sympatycznych Włochów z Mediolanu, trochę mówili po angielsku, więc spędziliśmy miły wieczór gawędząc przy kolacji. Przed zmrokiem zbiegłem jeszcze po wodę - niestety źródełko było 100m poniżej schroniska - i o 20 poszedłem spać. |
Wstałem o 3.45, pozbierałem się szybko, zagotowałem jakiś liofilizowany makaronik i o 4.30 ruszyłem do góry. Plecak miałem ciągle ciężki, ale już znośniejszy - skorupy na nogach, sprzęt biwakowy został w Marinellim. Niestety, noc była bardzo ciemna - niemal nów, księżyc jak cieniutki rogalik. Pierwszy odcinek szlaku prowadził przez piargi i nie nastręczał kłopotów, ale wydeptana ścieżka szybko się skończyła i zaczęły się problemy orientacyjne. Najpierw musiałem znaleźć wejście na przełęcz Marinelli Occidental - znakowaną trasę szybko zgubiłem i podchodziłem po prostu wzdłuż potoku spływającego z przełęczy - dość nieprzyjemne doświadczenie, bo potok w nocy zamarzał częściowo i kamienie w korycie były oblodzone i bardzo śliskie. Od przełęczy zaczął się śnieg i nawet jakieś ślady, ale szybko się zorientowałem, że prowadziły w złym kierunku. Zacząłem więc brnąć na przełaj. Lodowiec był zupełnie łatwy, płaski i bez szczelin, ale za to bardzo duży, znalezienie w ciemnościach drogi było całkiem nietrywialne. Błąkałem się po tych zmrożonych śniegach jak dusza potępiona, usiłując co chwila porównywać majaczące zarysy grani z moją mapą - czasochłonne zajęcie, bo gdy poświeciłem czołówką na mapę, to wzrok mi odwykał od ciemności i musiała upłynąć dłuższa chwila zanim znów zaczynałem widzieć góry. Straciłem na te manewry minimum godzinę - w pewnym momencie gotów już byłem usiąść i poczekać do świtu, ale w końcu odnalazłem podejście na właściwą przełęcz (Forcella di Crast Aguizza, ok. 3600mnpm), schowane za filarem wznoszącego się nad nią szczytu. Z ulga ruszyłem w górę. Długo moje odprężenie nie trwało, bo podejście wcale nie było łatwe - zmrożony firn, na dole nieco miększy ale nieprzyjemnie uszczeliniony, w górnej połowie już bez szczelin, ale za to bardzo stromy, 45-50 stopni minimum, i tak twardy że podchodziłem po nim tylko na atakujących zębach raków. Teren wymagał naprawdę dużej czujności - przy potknięciu nie było mowy żeby wyhamować upadek, z pewnością wylądował bym w którejś ze szczelin poniżej. W końcu, solidnie już zmachany 4-godzinnym podejściem, o 8.30 dotarłem do znajdującego się tuż obok przełęczy schroniska Marco e Rosa, 3600mnpm. Jako winter room służył stary budynek schroniska, nowy stojący kilka metrów wyżej zamknięto na zimę na głucho. W środku spotkałem trójkę wspinaczy - dwóch Szwajcarów, którzy poprzedniego dnia weszli na Berninę granią Biancograt od strony północnej i nie zdążyli od razu zejść niżej, oraz młodego Niemca ze Stuttgartu, Ulfa Külhlera. Ulf chciał iść na szczyt, ale bał się że nie ma wystarczającego doświadczenia na samotną próbę. Zaproponowałem więc żeby do mnie dołączył, z korzyścią dla nas obu - we dwójkę łatwiej się asekurować. W Marco e Rosa zrobiłem sobie kwadrans odpoczynku, zjadłem kanapkę, ubrałem się w uprząż i o 8.50 wyruszyliśmy w kierunku szczytu. Kolejne 300m podejścia było jeszcze łatwe - niezbyt strome śnieżne stoki. Końcówka zrobiła się poważniejsza, ale nie aż tak jak się obawiałem. Warunki śnieżne były stosunkowo niezłe, więc pierwszy uskok skalny broniący dostępu na grań szczytową obeszliśmy po północnej stronie po bardzo stromym (50-60 stopni) śniegu. Ten odcinek był nieprzyjemny i trochę ryzykowny, bo śnieg był miękki i mógł się osunąć. Dalej było już bez problemów - miejscami bardzo eksponowana i ostra grań, ale w zasadzie zupełnie łatwa - głównie "konie" śnieżne, trochę nietrudnych skałek. Wymagała głównie bardzo dobrego poczucia równowagi i całkowitego braku lęku wysokości - najwyraźniej obaj spełnialiśmy te warunki, bo o 11 stanęliśmy na szczycie nie wyciągając nawet liny z plecaka. Nie byliśmy sami - od strony szwajcarskiej podeszła jeszcze trójka wspinaczy. |
Do tej pory nie pisałem o pogodzie i warunkach - podejście było na tyle ciężkie, że bardziej absorbowały mnie jego kondycyjne, orientacyjne i techniczne trudności. Ale pogoda od startu w sobotę rano dopisała po prostu wspaniale - najmniejszej chmurki, co najwyżej smugi kondensacyjne przelatujących wysoko odrzutowców, słońce, nawet na szczycie prawie nie wiało. Widoczność mieliśmy nie gorszą niż dwa tygodnie wcześniej na Grossvenedigerze - z pewnością ponad 100km. Zostaliśmy na wierzchołku kwadrans, podziwiając widoki i oczywiście fotografując wszystko wokoło. Niestety, znów za wiele czasu na odprężanie się nie miałem - czekało nas bardzo długie zejście, a musiałem jeszcze tej samej nocy wrócić do Monachium, następnego dnia rano miałem wygłosić mój pierwszy w tym semestrze wykład. |
Powrót był bez wielkiej historii, tylko bardzo męczący - granią w dół, nieprzyjemny trawers poniżej jej końcowego uskoku, chwila odpoczynku w Marco e Rosa, ostrożne zejście po twardych firnach spadających z Forcella Crast d'Aguizza - zrobiły się jeszcze bardziej niebezpieczne niż o świcie, bo słońce nadtopiło powierzchnię śniegu i pod rakami lepiły się niebezpieczne kule. Na trawersie płaskiego lodowca poniżej przełęczy niemal się ugotowałem, słońce zaczęło prażyć nie na żarty, jakby to był lipiec, nie październik. W końcu o 3 po południu wróciliśmy do schroniska Marinelli. Tam zjadłem ostatnia kanapkę, przebrałem się w szorty i sandały, dopakowałem resztę rzeczy do plecaka, tak że od razu znowu przygniótł mnie do ziemi, pożegnałem się z Włochami z którymi nocowałem (akurat też wrócili ze swojej wycieczki), po czym poszliśmy w dół. Oczywiście, nie miałem najmniejszej ochoty podchodzić ponownie na tę przełęcz na 3000mnpm, na którą zabrnąłem w sobotę, więc wracaliśmy drugim, bardziej okrężnym szlakiem - okazał się dla odmiany przygnębiająco długi. No i wyszedł na szosę pół godziny od miejsca gdzie zaparkowałem samochód. Wściekł bym się nie na żarty, gdyby nie to że mój towarzysz zaparkował sam właśnie u wylotu tej ścieżki i podwiózł mnie do mojego auta. W samochodzie byłem o dobrym zmierzchu, parę minut po 19. Licząc od szczytu odwrót zajął nam równe 8 godzin - 2100m w dół. |
Ponieważ dojazd przez Splügenpass wydawał mi się bardzo długi, postanowiłem spróbować wracając innej trasy - przez Włochy do Trento i dalej już autostradą przez przełęcz Brennero, Innsbruck i Garmisch-Partenkirchen. Wyszło chyba jeszcze gorzej - droga do Trento nie chciała się skończyć, przejechałem po ciemku ze 200km po wąskich i krętych górskich szosach, miejscami też przez jakieś przełęcze prawie 2000mnpm wysokie. W końcu wróciłem do domu, usypiając nad kierownicą, o 4.30 rano, tego dnia byłem ponad 24 godziny na nogach! Przespałem się dwie godziny i o 7.30 wstałem, żeby choć przez chwilę zajrzeć do notatek przed wykładem który musiałem wygłosić o 9... Nie mogę jednak narzekać - udała mi się następna wspaniała jesienna wycieczka. Dopisało wszystko - forma, pogoda, widoki. Tylko, trochę tego było za dużo jak na dwa dni - razem 1050km dojazdów i 2500m podejść i zejść, czyli 16h za kierownica i 22h marszu. Jak na jeden weekend, dawka po prostu mordercza. Wniosek na przyszłość jest taki, że wypady na góry tych rozmiarów należy planować na minimum 3 dni - oprócz satysfakcji z sukcesu będzie jeszcze wtedy szansa na trochę przyjemności po drodze. |
|