Wysokie Taury: Grossvenediger 3665m2-3 października 2001 |
Od początku września niemal zawiesiłem działalność górską na rzecz dydaktyki - od 10 do 20.09 prowadziłem zajęcia na International Adriatic School of Physics w Splicie, wcześniej sporo czasu zajęło mi ich przygotowanie. Po szkole zostałem kilka dni w Chorwacji - najpierw zrobiłem wycieczkę na wierzchołek Sveti Jura (1760mnpm) w górach Biokovo nad Makarską Rivierą, potem kilka dni nurkowałem na wyspie Hvar. Gdy wróciłem do Monachium, była już zdecydowanie jesień i obawiałem się, że warunki w "dużych" Alpach będą zbyt trudne na samotne wycieczki. Nic podobnego! Od początku października zapanowała cudowna po prostu pogoda - ciepło, słonecznie, bezwietrzenie, prawdziwa złota jesień. Nowego śniegu w górach nie napadało jeszcze zbyt wiele, i w rezultacie zdołałem jeszcze zrobić jeszcze kilka pięknych wycieczek.
|
Na pierwszy ogień poszedł Grossvenediger, drugi co do wysokości szczyt Wysokich Taurów. Wybrałem się tam korzystając z wolnego dnia przypadającego w Święto Unifikacji Niemiec (środa, 3 października). W poniedziałek sprawdziłem prognozę - pogoda zapowiadała się rewelacyjna, słonecznie i ciepło. Podjąłem więc szybką decyzję, że urwę się w góry na wtorek i środę. Wyruszałem się na tę wyprawę z lekkim drżeniem serca. Co prawda na wyższy o nieco ponad 100m Grossglockner wchodziłem niedawno, ale to było w sierpniu, nie w październiku, miałem jeszcze wtedy dobrą aklimatyzację po wejściu na Monte Rosa, schroniska były czynne, nie było świeżego śniegu, dzień był dużo dłuższy, było cieplej itd, itp. Grossvenediger zapowiadał się o wiele poważniej. Od 1 października większość schronisk zamknięto, poza tzw. pokojami zimowymi, nie było w nich w każdym razie obsługi która mogłaby pomóc w razie potrzeby. W ogóle w górach ludzi pojawiało się już bardzo niewielu. Poza tym, przez poprzednie dwa tygodnie pogoda była marna i powyżej 2000m napadało sporo śniegu. Nie wiedziałem także jak z moją aklimatyzacją - od wejścia na Grossglockner nie byłem powyżej 3000m, a od miesiąca nawet powyżej 2000m. Pomyślałem jednak, że spróbuję i najwyżej wycofam się jeżeli pojawią się problemy. Uprzedzając fakty, powiem że obawy okazały się niepotrzebne, natomiast wycieczka była po prostu niewiarygodnie piękna - pogodna jesień w górach jest czymś naprawdę niepowtarzalnym. Plan miałem taki - we wtorek rano chciałem jak najwcześniej wyruszyć z Monachium, pojechać do wioski Pragraten w Wysokich Taurach, u stóp Grossvenedigera, i jeszcze tego dnia podejść do schroniska Defreggerhutte, na 2965mnpm, położonego na granicy lodowca spływającego ze szczytu. Tam chciałem się przespać w winter room, następnego dnia rano wejść na szczyt i zejść potem od razu do auta. Nie wiedziałem jak zaopatrzone są te pokoje zimowe, wiec zakładałem że pierwszego dnia muszę do schroniska zanieść kompletny sprzęt biwakowy - śpiwór, karimat, kocher i menażkę, nawet płachtę biwakową na wypadek gdybym jednak znalazł wszystko pozamykane. Pierwsze podejście zapowiadało się poważnie - ponad 1500m w górę (bo parking był na z grubsza 1400mnpm) ze sporym plecakiem. Drugiego dnia powinno już być lepiej - z Defreggerhutte do szczytu było tylko 700m różnicy wzniesień, a sprzęt biwakowy mogłem zostawić w schronie, żeby czekał aż po niego zejdę. Wycieczka zaczęła się nie najlepiej - we wtorek zaspałem i obudziłem się dopiero o 8.30. Zanim zjadłem śniadanie, spakowałem się i kupiłem zapas pieczywa na drogę była już prawie 11. Mimo to wyjechałem. Droga jak zwykle zajęła sporo czasu - 260km, z tego 2/3 po krętych górskich drogach. Za Kitzbühel zabrałem autostopowiczkę, starszą panią architekt. Z zasady zawsze biorę autostopowiczów, jeżeli tylko mam miejsce w aucie, ale tym razem to okazało się to błędem. Staruszka była bardzo towarzyska, a za to bardzo marnie mówiła po angielsku. Najpierw jeszcze łamaną angielszczyzną wypytała mnie starannie o personalia, a potem już po niemiecku zaatakowała mnie z flanki pytaniem w jakim wieku jest królowa Beatrice? Mało nie wypadłem z zakrętu że zdumienia, i odpowiedziałem "How the hell could I know?!" Na to z kolei moja interlokutorka bardzo się zdziwiła. Od słowa do słowa, zorientowałem się że zrozumiała ona że jestem z Holland, a nie z Poland. Zapadła chwila kłopotliwego milczenia, po czym pasażerka płynnie nawiązała do religijnej części mojego cytowanego wyżej pytania - natychmiast pożałowałem tego "piekła"... Zabrała się mianowicie do rozważań na temat "na ile mahometanizm jest rozpowszechniony w Austrii" i "czy religia katolicka jest dostosowana do wymagań współczesnego świata", oczywiście wszystko po niemiecku, i nie zważając zupełnie na moje milczenie. Z grzeczności natężałem swoją wątłą niemczyznę aby zrozumieć choć tyle żeby wiedzieć w których momentach potakiwać i jednocześnie prowadziłem po krętej i ruchliwej drodze. Gdy pani w końcu wysiadła, byłem spocony jak mysz i miałem poczucie jakbym już zaliczył spory kawałek podejścia. |
Na parking, z którego zaczynał się szlak w górę dotarłem dopiero parę minut przed 15, ciut za późno jak na podejście które miałem zrobić. Ale pogoda była po prostu wspaniała - słońce, ciepło, bezwietrznie, bez najmniejszej chmurki. Ruszyłem więc w dobrym tempie do góry. Plecak niosłem spory, razem z aparatem fotograficznym ponad 20kg, ale jakoś mi to nie przeszkadzało, po praktycznie całym lecie spędzonym w górach czułem się doskonale rozchodzony. Podejście było za długie żeby je robić w moich plastikowych skorupach Asolo, skatował bym sobie całkiem stopy, więc maszerowałem w sandałach z ciężkimi butami przywiązanymi do plecaka. Pierwszy etap, do schroniska Johannishutte na 2120mnpm, prowadził wygodną gruntową drogą dnem głębokiej V-kształtnej doliny. Od początku było bardzo ładnie - żółte liście na drzewach, rude trawy. Przed schroniskiem droga wyszła ponad skalny próg, dolina poszerzyła się do U-kształtnej i widoki zrobiły się po prostu obłędne - nad czerwonymi jesiennymi trawami czarne skały i oślepiająco białe w popołudniowym słońcu lodowce, a nad wszystkim głęboki błękit, niemal szafir jesiennego nieba. Zamurowało mnie na dłuższą chwilę, czas jednak uciekał, więc musiałem ruszyć dalej. Johannishutte okazało się być jeszcze czynne, więc poświęciłem pół godziny na zjedzenie kolacji. Polecam - dostałem bardzo smaczny domowej roboty gulasz, miskę sałaty i dobre monachijskie weissbier. 0 17.30 ruszyłem dalej. |
Powyżej Johannishutte ścieżka zrobiła się węższa i bardziej stroma. Przez dłuższy czas goniłem plamę słońca uciekającą w górę zbocza, ale nie udało się, zmierzch był szybszy. Mniej więcej na 2500mnpm pojawiły się pierwsze płaty śniegu. Bardzo nie miałem ochoty wbijać się w moje niewygodne skorupy, wiec kluczyłem między śniegami najdłużej jak się dało. W końcu powyżej 2700mnpm szlak zaczął iść długim trawersem po zboczu opadającym na wschód z postrzępionej skalnej grani i śniegu zrobiło się tyle, że się poddałem i włożyłem ciężkie buty, dla uproszczenia na bose nogi. W tym momencie zrobiło się już całkiem ciemno, więc wyciągnąłem czołówkę, ale nie potrzebowałem jej długo - po kolejnym kwadransie zza grani wzeszedł księżyc i wyszczerzył taką niesamowitą paszczę, że zrobiło się jasno niemal jak w dzień (Łysy był akurat dokładnie w pełni). W końcu parę minut po ósmej dotarłem do Defreggerhutte i odnalazłem winter room - był w mniejszej bocznej kanciapce. W środku okazało się natychmiast, że mogłem sobie spokojnie darować taszczenie półtora kilometra do góry wszystkich moich biwakowych gratów - nocleg byłby nie mniej komfortowy gdybym przyszedł w samym podkoszulku i sandałach. Schron był zaopatrzony bardzo po niemiecku, z drobiazgową wręcz starannością - dwanaście pryczy z kompletami kocy i poduszkami, piec, olbrzymi zapas drewna (i siekiera!), naczynia, garnki, świece, worek kostek paliwa turystycznego, kanistry z wodą, jakieś makarony - można by zimować tygodniami. Nikogo poza mną w schronie nie było, wiec wybrałem sobie prycz, popiłem Coli, bo najadłem się już w Johannishutte, z nudów popatrzyłem przez moment na mapę i poszedłem spać. Wcześniej jeszcze utłukłem jakiegoś komara, któremu ewidentnie pomyliły się pory roku i żeby ratować sytuację, w kwestii biwaku wpadł na ten sam pomysł co ja. No i na dobranoc nabiłem sobie solidnego guza o niski sufit nad piętrową pryczą... Do 2 spałem nie najlepiej, podrzemywałem i budziłem się na przemian - trochę dokuczała mi wysokość (prawie 3000mnpm) i lekki ból głowy. Potem organizm jakoś się przystosował i twardo dospałem do 6. Nie było sensu wstawać wcześniej - do szczytu miałem tylko 700m podejścia, więc bezcelowe byłoby włóczenie się po nocy po nieznanym lodowcu. Akurat gdy się obudziłem, bardzo pięknie świtało - liliowe niebo wspaniale kontrastowało z biało-czarnymi szczytami, a na zachodzie księżyc powoli chował się za skalną grań. |
Zjadłem kanapkę, dopiłem resztę Coli, w jej miejsce rozrobiłem w butelce trochę przyniesionego syropu i parę minut po 7 poszedłem do góry, dokładnie w chwili kiedy pierwszy promień słońca oświetlił szczyty otaczające dolinę poniżej Defreggerhutte. Trochę się bałem dalszego podejścia, bo nie wiedziałem ile napadało świeżego śniegu, ale okazało się całkowicie bezproblemowe - śnieg był przewiany i twardy, szło się bez żadnego wysiłku po jego powierzchni. Sam lodowiec też był zupełnie łatwy - niezbyt stromy i prawie bez szczelin. Czekan nie przydał mi się wcale, podchodziłem tylko z kijkami, na dobrą sprawę bez większych problemów obył bym się nawet i bez raków. W przeciwieństwie do Monte Rosa czy Grossglocknera, do samego wierzchołka szlak prowadził po śniegu. Nieprzyjemne poczułem się tylko na ostatnich 20m przed szczytowym krzyżem - grań zrobiła się bardzo ostra i przepaścista, typu stromy koń śnieżny, w dodatku silnie wiało, więc bałem się że mogę się obsunąć w czeluść z jakimś nawisem. Jak widać, nic mi się jednak nie stało. |
W miarę jak podchodziłem, widoki robiły się coraz bardziej niesamowite. Pogoda i widoczność były tego dnia po prostu fenomenalne - na niebie najmniejszego obłoczka, a w powietrzu śladu mgiełki. Robiłem zdjęcie za zdjęciem - w sumie prawie 100 slajdów w 24h! Na szczyt dotarłem parę minut przed 10, panorama rzucała na kolana. Na wschodzie pobliski masyw Grossglocknera, na południu kompletna panorama Dolomitów od strony od której nigdy ich nie widziałem (mini-galeria poniżej), mogłem rozróżnić szczyt po szczycie - Sorapiss, Tre Cime, Antelao, Cristallo, Tofany, Monte Pelmo, Marmoladę, wszystkie znane mi wybitniejsze masywy. Na południowym zachodzie wielki masyw Presanelli i Adamello, na zachodzie Alpy austriackie i szwajcarskie, żeby dokończyć kółeczka, to na północnym zachodzie widać było nie tylko Zugspitze, ale nawet wyraźnie błyszczącą iglice stacji meteo na jego wierzchołku - z odległości pewnie z 80-100km! |
Nie mogłem niestety zostać długo na szczycie, bo wiało potężnie i zaczęło mnie szybko wyziębiać. Zrobiłem zdjęć ile się tylko dało, i zacząłem schodzić, a raczej zbiegać do Defreggerhutte. Po drodze spotkałem jedyną w ciągu całej wycieczki trójkę turystów podchodzących do góry po moich śladach - w sierpniu na Grossglocknerze były dziesiątki ludzi! Miałem przynajmniej dzięki temu kogo poprosić o zrobienie pamiątkowych fotek także i mnie samemu. W schronisku byłem przed 12, podjadłem, spakowałem resztę moich gratów i ruszyłem dalej w dół, z ulga przesiadając się znowu w sandały. W Johannishutte zatrzymałem się tym razem na sernik z bitą śmietaną i kolejne piwo. Około 16 byłem już z powrotem przy moim aucie - cała pętla zajęła mi razem z biwakiem 25h, z tego może 15h samego spaceru. Rozłożona na dwa dni, praktycznie zupełnie mnie nie zmęczyła - do auta wróciłem zdumiewająco dziarski i świeży. Niespiesznie wróciłem do Monachium (a właściwie do miasteczka Neufahrn gdzie teraz mieszkam) i o 20 piłem już herbatkę u siebie w domu. |
Nie była to ani najbardziej męcząca, ani najtrudniejsza moja wycieczka w tym sezonie, ale na pewno najpiękniejsza. Jesienią w górach zazwyczaj nie ma pogody, ale jak już się zdarzy, to nie ma bardziej malowniczej pory roku. Mnie trafił się po prostu kawałek cudownego ciepłego lata w październiku, wśród jesiennych pejzaży. Długo nie zapomnę widoków z tej wyprawy - nie pamiętam kiedy ostatnio widziałem cos równie wspaniałego. |
|