Westliche Karwendelspitze 2364m
6 października 2001
Po
pięknej dwudniowej wycieczce na Grossvenediger we wtorek i środę 2 i
3 pażdziernika trudno mi się było zdecydować od razu na kolejną
dłuższą ekspedycję. Weekend 6/7 pażdziernika zapowiadał się jednak
śliczny i żal mi było przesiedzieć go całego w domu. W sobotę
zdecydowałem się więc pojechać przynajmniej na krótszy spacer w
okolice Garmisch.
Niestety, nad samym Garmisch właściwie wszedłem już na wszystko na co
wejść było warto! Tym razem zainaugurowałem więc eksplorację nowego
pasma - masywu Karwendel, leżącego na wschód od Garmisch i od łańcucha
Wettersteingebirge, w dużej części już w Austrii. Na pierwszy cel
wybrałem sobie położony na najbliższym Monachium skraju masywu szczyt
Westliche Karwendelspitze, 2364mnpm. Można na niego wjechać kolejką
linową z miasteczka Mittenwald, ale oczywiście takie niesportowe
rozwiązanie odrzuciłem ze wzgardą na samym wstępie. Zamiast tego
zaparkowałem auto obok stacji kolejki (930mnpm) i ruszyłem pieszo.
Szlak podejściowy, który wybrałem, okrążał najpierw górę od północy i
dochodził stromą doliną do schroniska Dammkarhutte na 1650mnpm. Na
pierwszy rzut oka wydawało mi się patrząc z dołu, że nad schroniskiem
zamykał się nieprzebyty pierścień wapiennych urwisk, ale oczywiście
wrażenie było mylne - wśród ścian schowany był niewidoczny z daleka
duży żleb, którym zygzakował szlak. Żleb był głęboki i zacieniony,
więc w jego górnych partiach leżało dużo śniegu. Mimo to zawziąłem
się i dałem radę przejść go do końca w sandałach, budząc zgrozę i
liczne komentarze turystów których mijałem.
|
Podchodziłem bardzo szybko - skoro wycieczka miała być dość krótka,
postanowiłem potraktować ją kondycyjnie i "dać z siebie wszystko".
Miejscami więc bardziej podbiegałem niż szedłem. Po dwóch godzinach
od startu znalazłem się u wylotu żlebu, na wysokości około 2200mnpm.
Szczyt wydawał się być już bardzo blisko - niestety skończył mi się
szlak! Bardzo się zdziwiłem - po prostu urwał się przy niewielkiej
betonowej budce. Po chwili
poszukiwań okazało się, że drzwi w budce zamykały wlot do długiego
tunelu, który przechodził pod szczytem i doprowadzał do stacji kolejki
po drugiej stronie! Tunel w założeniu przeznaczony był dla narciarzy -
trasa którą podchodziłem była równocześnie nartostradą i podziemne
przejście umożliwiało osiągnięcie nadającego się do zjazdu terenu bez
konieczności forsowania z deskami na plecach skalnej kopuły
Karwendelspitze.
Przetrawersowałem pod górą i znalazłem po drugiej stronie kontynuację
ścieżki na wierzchołek. W rzeczywistości były nawet dwie kontynuacje:
"normalna" i "ferrata". Oczywiście wybrałem idącą grzebieniem grani
trudniejszą ferratę i oczywiście się naciąłem - okazała się krótka,
ale zdumiewająco trudna, do tego stopnia że po może 100m zaczęły
więdnąć mi ręce! Długie przewieszone tarciowe trawersy, potem ciąg
przewieszonych ścianek, wszystko ubezpieczone jedynie stalówką, prawie
bez klamer i podkutych stopni - w żadnym razie nie była to, jak się
spodziewałem, zwykła atrakcja dla znudzonych turystów z kolejki.
Sprawa się wyjaśniła gdy zobaczyłem wiszące liny i ludzi wspinających
się na ściance poniżej grani - ferrata była pomyślana jako zejście dla
alpinistów, nie jako podejście dla turystów! Nic dziwnego, że wydała
mi się dziwnie trudna. Poniewczasie, już po zejściu na łatwą ścieżkę,
przeczytałem sobie następującą tabliczkę u wylotu ferraty (przytaczam
w tłumaczeniu): "Tylko dla bardzo wprawnych! Ekwipunek wspinaczkowy
absolutnie niezbędny! Wejście wyłącznie dla własne ryzyko". Moim
potencjalnym naśladowcom proponowałbym przeczytać to ostrzeżenie
raczej przed niż po...
|
Na szczycie miałem
piękne widoki na oba masywy, Karwendel i Wettersteingebirge, oraz na
Mittenwald daleko w dole. Widoczność była znakomita, mogłem sobie z
daleka obejrzeć Zugspitze, Alpspitze, Dreitorspitze - wszystkie szczyty które
zdobyłem tego lata. Jak
zwykle zrobiłem im "dokumentację" fotograficzną. Poza tym zjadłem
kanapkę i przy okazji nakarmiłem burzyka, który robił na szczycie za
sępa i przymilnie podchodził do wszystkich po kolei. W zamian
ptaszysko bardzo wdzięcznie zapozowało mi do portretu. Po posiłku nie
chciało mi się już zwiedzać stacji kolejki, więc zacząłem od razu
schodzić, tym razem ścieżką prowadzącą wprost w dół do Mittenwaldu.
Trasa zejścia okazała się robić spore wrażenie - na dużym odcinku
trawersowała potężną i mocno przepaścistą zachodnią ścianę szczytu.
Poniżej ściany było jeszcze jedno schronisko, Mittenwalder Hutte - o
wiele sympatyczniejsze i bardziej kameralne niż to pod szczytem.
Zatrzymałem się tam na ciastko i piwo, po czym coraz łatwiejszą
ścieżką zszedłem już bezpośrednio do auta. Jak zwykle, na kolację
jadłem pizzę siedząc już we własnym fotelu.
|