Na pierwsze wycieczki w otoczeniu Garmisch pojechałem we wrześniu
i listopadzie 2000 roku. Nie udało mi się jednak wtedy wejść na żaden
z wyższych szczytów - góry po prostu mnie przerosły, po miesiącach
siedzenia za biurkiem w Warszawie nie byłem w stanie zrobić w ciągu
krótkiego jesiennego dnia 2000m podejścia i zejścia. Udało mi się
tylko odwiedzić kilka niżej położonych schronisk (niektóre ze zdjęć
poniżej były robione właśnie podczas wrześniowej wycieczki na
Osterfelderkopf poniżej Alpspitze, stąd brązowy kolor traw).
Stopniowo jednak kondycja mi się polepszyła, gdy więc po deszczowej
wiośnie poprawiła się w końcu pogoda i zaczęło prawdziwe lato,
postanowiłem spróbować ponownie. Na pierwszy cel wybrałem Alpspitze,
którego charakterystyczna trójkątna piramida dominuje krajobraz nad
Garmisch. Alpspitze ma 2628mnpm, czyli podejście było bardzo duże jak
na tatrzańskie standardy - 1900m różnicy wzniesień, ale przynajmniej
odległościowo krótsze niż na inne wierzchołki w rejonie Garmisch.
W niedzielę 24 czerwca obudziłem się o 7.30 i włączyłem telewizor na
lokalny bawarski kanał, na którym rano
transmitują zdjęcia z kamer rozmieszczonych w górach. Pogoda
zapowiadała się super, ale powyżej 2000mnpm leżało jeszcze mnóstwo
śniegu. Pozbierałem się więc szybko i wyruszyłem, uwagi na ten śnieg
dorzucając w ostatniej chwili do plecaka ciężkie buty. Wyjechałem z
Monachium przed 9, trochę błądziłem w
Garmisch żeby znaleźć właściwy parking u wylotu mojego szlaku, i w
końcu o 10.20 wyruszyłem. Na początku szło mi się bardzo dobrze, dość stromą ale szeroką i wygodną ścieżką
przez las. Po 45 min. miałem niewielki kryzysik, na szczęście szybko
minął i generalnie pierwsze 900m, do schroniska Kreuzeck, podszedłem w
1h40min. W schronisku byłem już raz we wrześniu, następny odcinek
szlaku też jeszcze znałem - niemal
poziomy trawers do schroniska Hochalm, potem 400m podejścia do stacji
kolejki na Osterfelderkopf. Dotarłem tam (2050mnpm, 1300m w górę od
startu) ciągle w dobrym czasie, 3h10min, ale zacząłem już odczuwać
wpływ wysokości i zmęczenia, oddech mi się znacznie skrócił. W stacji
kolejki zrobiłem półgodzinną przerwę - wypiłem piwo, Colę i zjadłem
kanapkę. Tym razem schronisko było niemal puste - gdy byłem tu
poprzednio we wrześniu, na tarasie siedział spory tłumek obserwując
parapenciarzy startujących do lotu z łączki poniżej.
|
O 14
chciałem ruszyć dalej i tu mi się przypomniało (jakieś 6 godzin od
wyjazdu z domu, refleks
godny doświadczonego szachisty korespondenta), że nie zabrałem
uprzęży! Zupełnie odwykłem od tego, że uprząż może się przydać na
turystycznym szlaku, aż do momentu kiedy nagle uświadomiłem sobie, że
za chwilę mam podejść 600m po zaśnieżonej ferracie! Na szczęście tym
razem góry wybaczyły mi gapiostwo -
podejście okazało się łatwe, tzn. formacje skalne były średnio trudne
a ekspozycja spora, ale wszystko ubezpieczono co do szczegółu - nie tylko stalowymi linkami, ale także
gęstymi rzędami klamer i podkutych stopni. Śnieg leżał w większych
ilościach tylko w dwóch żlebach w dolnej części kopuły szczytowej i w
zasadzie nie stanowił problemu. Trudności technicznych nie odczułem
więc żadnych, ale kondycyjne i owszem - lazłem jak mucha w smole,
ostatnie 600m zajęło mi ponad dwie godziny. W końcu na szczyt
dotarłem dość niespodziewanie, bo krzyż na wierzchołku był zasłonięty
niemal do ostatniej chwili, o 16.20, równe 6h od rozpoczęcia
podejścia. Chwilę po mnie przeciwległą granią podeszła jeszcze para
turystów, miałem więc kogo poprosić o kilka pamiątkowych zdjęć.
|
W sumie podejście było męczące, ale bez
wielkiej historii - wymagało nieco samozaparcia, ale obyło się bez
przygód. Natomiast zejście, jak często w tych górach, okazało się
całą epopeją. Po
pierwsze, było go niestety też 1900m. Po drugie, schodziłem inną
trasą. Oglądając Alpspitze z oddali na wcześniejszych spacerach
miałem wrażenie, że jego południowy stok jest łagodniejszy i zejście
tamtędy powinno być proste. Może i tak było, ale ścieżka, którą
wybrałem na mapie schodziła jeszcze inną ścianą - zachodnią, i wcale
łatwiejsza nie była.
Przeciwnie - formacje skalne były podobne jak na podejściu, ale dużo
gorzej ubezpieczone - w zasadzie tylko linki poręczowe, kilka
pojedyńczych klamer, żadnych podkutych stopni. Początkowy odcinek
schodziło się jeszcze łatwą grania, ale potem, po skręceniu w dół w
ścianę, zaczęły się problemy. Najpierw trafiłem na kawałek łańcucha
całkiem pod śniegiem, aby go obejść musiałem bardzo czujnie
przetrawersować w ekspozycji po górnej krawędzi stromego płata śniegu.
Potem wszedłem w tarciowe trawersy w pionowych ściankach - stopnie w
skale były w rozmiarze o dwa numery mniejszym niż mógłbym wykorzystać
idąc w moich ciężkich trepach. Tam już by się uprząż zdecydowanie
przydała, ale nie miałem wyboru - nie wystarczyłoby mi siły i czasu
wrócić na szczyt i zejść drogą podejścia. Na szczęście nie było tej
ferraty dużo, po pół godzinie zszedłem na jakąś obrzydliwą, pokrytą
sypkim żwirem ścieżynkę kluczącą w dół przez piarżyste prożki. Po
kilkuset metrach takiego szlaku zatęskniłem za ferratą powyżej, ale w
końcu dobrnąłem jakoś na dno wiszącej dolinki i do lepszej ścieżki (no
i kolejnych paru płatów śniegu, ale prawie płaskich). Miałem
nadzieję, że to koniec trudności, ale gdzie tam - po kolejnym
kilometrze ścieżka zaczęła prowadzić lekko wznoszącym się trawersem
przez wykroty kosówki, na które naprawdę już nie miałem siły się
wdrapywać. W końcu trawers się skończył i na drżących nogach zszedłem
do schroniska Angerhutte w dużej dolinie Hollental, już dość nisko -
1379mnpm. Tam wypiłem następną Colę i bez ociągania ruszyłem dalej,
bo była już prawie 8 wieczór. Odcinek ścieżki poniżej schroniska był
początkowo szeroki i wygodny, ale po kwadransie doszedłem do kolejnej
niespodzianki - w dolnej części dolina zwężała się w w głęboki wąwóz o
pionowych ścianach (tzw. klamm) i do wyjścia prowadził ponad
kilometrowy tunel wykuty w ścianie jaru wyrzeźbionego przez potok!
Brnąłem tym tunelem że 20min (na ścianach były nawet elektryczne
lampy!) i wyszedłem z niego kompletnie mokry, bo co parę metrów z
sufitu lala się woda. Zdecydowanie wolałbym normalną ścieżkę, ale
przynajmniej jedną ciekawą rzecz zobaczyłem przez okna w ścianie
tunelu - na kilkanaście metrów wysoki i kilkadziesiąt metrów długi
czop śnieżny. Śnieg musiał spaść z góry i zakorkować wąwóz na dużym
odcinku. Potok szumiał pod nim, a ponieważ sam śnieg jak zwykle
odtopił się od skały, to widać było boczna ścianę czopu i jego
względnie płaskie zwieńczenie. Za tunelem już dalszych niespodzianek
nie było, ale ciągle jeszcze miałem kawał drogi do przejścia - kolejną
godzinę dymania. W końcu do auta dotarłem o zmroku, 21.50, 11.5h od
startu, dosłownie "na ostatnich nogach." Trzy dni mnie potem wszystko
bolało - nogi od wysiłku, palce u nóg od podrażnień i dwóch okazałych
pęcherzy, nawet w rękach miałem zakwasy od podpierania się po drodze
kijkami.
Jak na otwarcie sezonu, Alpspitze to była baaardzo długa wycieczka
- wróciłem z niej całkowicie zniszczony fizycznie i moralnie (to
ostatnie od ubolewania nad moim nędznym stanem fizycznym). Ostry
start bardzo się jednak przydał - potem z tygodnia na tydzień było
coraz lepiej, i niedługo później po dwukilometrowym podejściu
odczuwałem już tylko przyjemne zmęczenie, a nie skrajne wyczerpanie.
|