Monte Schiara 2565m
30 czerwca-1 lipca 2001
|
Na przełomie czerwca i lipca trójka moich młodszych kolegów z
Instytutu Fizyki Teoretycznej w Warszawie brała udział w szkole fizyki
zorganizowanej przez International Centre of Theoretical Physics w
Trieście. Weekendy mieli wolne, więc dwukrotnie wybraliśmy się na
wspólne wycieczki - najpierw w Dolomity na Monte Schiara, dwa tygodnie
później w Alpy Julijskie na Triglava.
Triest
leży po przeciwnej stronie Alp niż Monachium, więc umówiliśmy się na
spotkanie w Belluno, na południowym skraju Dolomitów - oni (Łucja,
Adam i Krzyś) dojeżdżali pociągiem, ja samochodem. Wyjechałem z
Monachium w piątek 29 czerwca dopiero o 18.15, a dystans był znaczny:
do Belluno równe 450 km, prawie 5 godzin szybkiej jazdy. Na miejsce
dotarłem parę minut po 23, reszta towarzystwa czekała na mnie już od
godziny w małym parku koło dworca kolejowego. Zabrałem ich i
pojechaliśmy pod niedaleką Schiarę. Droga kończyła się parkingu przy
schronisku Case Bertot, na wysokości około 700mnpm. Tam musieliśmy
zanocować. Rozejrzałem się po okolicy i znalazłem doskonale miejsce -
kilkanaście metrów powyżej parkingu, na zboczu w lesie, było
całkowicie zasłonięte drzewami i niewidoczne z drogi miejsce
piknikowe, wyrównana na płasko półeczka w stoku, stół, dwie ławki.
Adam i Łucja położyli się po prostu na ławce i stole, a Krzyś i ja na
karimatach.
|
Noc była
pogodna i ciepła. Wstaliśmy około 8 i parę minut po 9 wyruszyliśmy w
górę, niestety solidnie objuczeni, bo wycieczkę planowaliśmy na dwa
dni - miałem w plecaku śpiwór, karimat, płachtę biwakową, menażkę,
tylko linę i sprzęt do asekuracji rozdzieliłem między kolegów.
Początek szlaku to dość długie i wysokie na 800m podejście doliną do
schroniska 7 Alpini położonego pod południową ścianą Schiary.
Towarzystwo drałowało bardzo dziarsko mimo tych plecaków, w schronisku
znaleźliśmy się w 2.5h od wyruszenia z biwaku. Niestety, w tym czasie
szczyt schował się w gęstych i ciemnych chmurach, tak że widać było
tylko dolną część ściany. Nie przejęliśmy się zbytnio, bo wg.
przewodnika w zasadzie pogoda na Schiarze na ogół jest zła - góra jest
odległa od innych masywów i nasłoneczniona, więc gromadzi chmury.
Wypiliśmy w schronisku po piwie, wzmocniliśmy się niezłym strudlem i
ruszyliśmy dalej.
|
Dalsze podejście
zacząć musieliśmy od ostatecznej decyzji co do wyboru trasy. Na
Schiarę prowadziły trzy różne "via ferrata", czyli szlaki ubezpieczone
stalową liną i wbitymi w skałę klamrami. Dwie z nich były bardziej okrężne i nieco
łatwiejsze, jedna szła wprost lewą częścią dużej ściany i opisana była
jako trochę trudniejsza. Moi towarzysze nigdy wcześniej nie chodzili
po ferratach, a potrafią one być naprawdę bardzo trudne w porównaniu
do szlaków w polskich Tatrach. Nie wiedziałem więc jak się poczują i
czy w ogóle dadzą sobie radę. Wszyscy jednak mieli ochotę na
spróbowanie od razu najtrudniejszego szlaku, ferraty Zacchi.
Dodatkowym problemem był brak dostatecznej ilości sprzętu do
asekuracji dla całej 4-osobowej grupy - tylko moje dwie uprzęże.
Dałem je Łucji i Adamowi, który nie czuł się najlepiej, bo miał parę
dni wcześniej jakąś wirusowa infekcję. Krzysiowi splotłem zamiast
uprzęży gustowne szeleczki z kawałka liny. Sam się nie asekurowałem w
ogóle i dziarsko ruszyłem "na żywczyka", uznając jednak powagę drogi
zmieniłem przynajmniej sandały na normalne buty i schowałem do plecaka
moje kijki (oczywiście, w normalnych warunkach "żywczyków" nie polecam
- nawet jeżeli trudności ściany nie sprawiają komuś problemu, to
zawsze jeszcze można np. oberwać kamieniem, i wtedy naprawdę lepiej
być do czegoś przypiętym).
|
Ferrata
zaczęła się od kawałka trawersu po stalowej lince, po czym od razu
pojawiło się miejsce problemowe - układ 3 drabinek w
pionowej ściance, w pełnej ekspozycji, przy czym do każdej następnej
trzeba się było przełapywać spory kawałek w górę w prawo i nieco do
tyłu, czyli w przewieszenie. Z prawie 20kg ekwipunku (plecak powyżej
15kg, zważyłem po powrocie, plus 4kg torba z aparatem) i bez uprzęży
na chwilę mnie zamurowało, ale po skoncentrowaniu się odrobinę
przeszedłem tę ściankę bez większego kłopotu. Reszta ekipy z emocjami i starannie
przepinając pętle do asekuracji z drabiny na drabinę jakoś też sobie
poradziła, nawet od razu zaczęło im się podobać. Powyżej było parę
łatwiejszych kominków, a dalej zaczęły się idące w górę długie i łatwe
półki - kosówka, trawki, skalne prożki. Wydawało się nam przez
moment, że będzie tak już do końca, ale nie - półki zebrały się w
ściankę, niezbyt trudną, ta wyszła na następną małą półeczkę, a
powyżej niej pojawiło się jajo nr. 2. Z półeczki znów wchodziło się w
kompletnie otwartą ścianę, żeby do niej w ogóle dojść, trzeba było zrobić krótki, 3-4m tylko, trawers w
lekkim przewieszeniu i nad kompletną ekspozycją, taką "do piargów", ze
300m przynajmniej. Szliśmy już od dłuższego czasu we mgle, więc tej
ekspozycji widać było może pierwsze 50m, ale i tak robiła wrażenie.
Trawers miał dwa rzędy klamer, na nogi i ręce, ale jak dla mnie wbito
je za blisko siebie - z plecakiem na grzbiecie wywieszało mnie tak, że
nie mogłem się ruszyć. Znowu więc musiałem się skoncentrować i po
prostu przewiesiłem się na rękach po dolnym
rzędzie klamer, przestawiając nogi na tarcie po pionowej ściance.
Trawersik był nieprzyjemny głównie psychicznie (szczególnie bez
asekuracji!), bo realne trudności nie były aż takie wielkie. Wyżej
trafiliśmy jeszcze na spory kawałek średnio trudnych ubezpieczeń, ale
już bez specjalnych ekscesów. W końcu wyszliśmy na wielką półę w
podszczytowych partiach ściany i idąc nią w lewo dotarliśmy do
przełączki w grani Schiary i do zainstalowanego tam Bivacco dalla
Bernardina (2320mnpm). Po drodze znaleźliśmy jeszcze miejsce gdzie
płynęła woda, więc nabraliśmy jej na zapas do pustych butelek po Coli.
|
Przy bivacco znaleźliśmy się
około 17, w gęstej mgle, i zostaliśmy w nim na nocleg. Takie bivacco to bardzo fajna rzecz - puszka
metalowa, ale w środku wybita deskami więc ciepła, 6 składanych łóżek
(jak w trochę większej kuszecie), składany stół, ławki. Na początku
było bardzo wygodnie, ale godzinę po nas przyszło jeszcze dwóch
Włochów i zrobiło się ciut ciasno. Zagotowaliśmy sobie spaghetti,
przygotowaliśmy kanapki, herbatę - pełen komfort. W sumie tego
dnia zrobiliśmy spore podejście, 1700m z plecakami i
częściowo po dość trudnej ferracie - jak na chrzest bojowy wszyscy
sobie poradzili bardzo dobrze, ale wygodny nocleg był bardzo
potrzebny. Poszliśmy spać wcześnie, przed 20, nic lepszego do roboty
i tak nie mieliśmy. Parę minut przed 22 nadeszła potężna burza -
przez dwie godziny wiało, padało i gęsto waliły pioruny. Rzadka
rzecz, żeby tak komfortowo przeżyć burze na grani - obserwowałem tylko
błyski przez małe okienko bivacca. Biwak bez schronu mógłby być
katastrofalny w skutkach... Przed północą się rozpogodziło i gdy
wstawaliśmy około 6, była już piękna widoczność. Zjedliśmy po
kanapce, spakowaliśmy się, po czym Krzyś (ot, człowiek gór) i ja
chcieliśmy iść od razu na szczyt, ale Adam i Łucja postanowili jeszcze
zagotować herbatki, na co zeszło nam dodatkowe pół godziny. O 7.15
wyruszyliśmy na szczyt - pogoda była doskonała, tylko zimno jak licho,
ręce przymarzały do łańcuchów. Na
Schiarę mieliśmy już tylko 250m podejścia, generalnie łatwego poza
jednym miejscem - krótką ale wyraźnie przewieszoną drabinką, może
4-szczeblową,
doprowadzającą do kominka z jeszcze bardziej przewieszonym wlotem -
tam już nawet nie było drabinki, jedynie stalowa linka, na której
trzeba się było odwiesić plecakiem w dół i wciągnąć jeszcze metr. Dla
Łucji trochę już to okazało się za siłowe, ale pomógł jej Adam.
Ostatnie metry nie przedstawiały już żadnego problemu, tylko ciągle
było bardzo zimno - szlak szedł w cieniu i mocno wiało. Około 8.40
znaleźliśmy się na szczycie - 2565mnpm.
|
Widoki
były po prostu fantastyczne! Schiara jest izolowanym szczytem na
południowym skraju Dolomitów, więc przy dobrej pogodzie (a po burzy
była świetna przejrzystość powietrza) widać z niej
wszystkie większe masywy - Marmoladę, Civettę, Pelmo, Tofany,
Sorapiss, Antelao, niektórych wybitnych wierzchołków nie umiałem
rozpoznać (mała galeria poniżej). Spędziłem dłuższą chwilę robiąc
zdjęcia, po czym zaczęliśmy schodzić inną granią na drugą stronę
szczytu (Schiara jest jak tafla. ściany N i S, granie E i W). Grań
zejściowa była całkiem łatwa, trochę tylko eksponowana. Po pół godzinie ostra grań się wyraźnie rozpłaszczyła
i musieliśmy tam podjąć kolejną decyzję co robimy dalej - schodzimy od
razu czy kontynuujemy wycieczkę następną graniową ferratą na
sąsiadujący ze Schiarą Monte Pelf, a dopiero stamtąd w dół. Mimo, że
w mojej ocenie przynajmniej Adam i Łucja sprawiali wrażenie dość
zmęczonych i nie szli zbyt szybko, moi towarzysze zgodnie zdecydowali,
że chcą wejść na Monte Pelf. Poszliśmy więc jeszcze kawałek w jego
kierunku, ale z bliska obejrzałem trasę dokładniej i stwierdziłem, że
wejście w nową ferratę jest zawalone śniegiem, a ściana powyżej śniegu
też wygląda bardzo ambitnie. W dodatku, tej ferrata w ogóle nie
opisano w naszym przewodniku - chyba była całkiem nowa. Uznałem więc,
że bez kompletu uprzęży i ze zmęczoną ekipa nie chcę się w nią pakować
i zarządziłem odwrót.
|
|
|
Pod przełączką w grani zejściowej było jeszcze jedno
bivacco, a dalej w dół prowadziła ferrata Marmol, nieco łatwiejsza i
mniej ciągowa niż ferrata Zacchi. W dół jednak zawsze idzie się
trudniej, więc mnie rozbolały w końcu ręce od wieszania się na
łańcuchach z ciężkim worem na plecach. W dolnej części ferrata Marmol wiodła serią
nietrudnych, ale bardzo eksponowanych i malowniczych trawersów, po
czym trawersowała głęboki żleb zaczopowany solidnie śniegiem,
musieliśmy przeciskać się między skałą i zwałami zlodowaciałego firnu.
Poniżej trawersów ferraty Marmol i Zacchi łączyły się, musiałem więc
znów zejść przez ściankę problemową z 3 drabinkami która przystopowała
mnie dzień wcześniej, tym razem obyło się bez większych wrażeń - po
razem może 8 godzinach chodzenia po ferratach przywykłem do poziomu
trudności. Około 13 znaleźliśmy się na piargach pod ścianą. Reszta
zejścia była już tylko żmudna - jeszcze 3 godziny ścieżką do parkingu,
na szczęście mogłem już znowu maszerować w sandałach i z kijkami w
ręku. O 16.20 byliśmy w samochodzie, akurat na czas żeby moi
towarzysze zdążyli na pociąg do Triestu o 17.30. Zawiozłem ich na
dworzec, starczyło nam jeszcze czasu żeby zjeść po Big Macu, po czym
rozstaliśmy się i pojechałem z powrotem. W domu byłem po północy, bo
zbyt się czułem zmęczony, żeby się śpieszyć po drodze.
|
Wycieczka udała się po prostu doskonale - mnóstwo
emocji na ferracie, burza w nocy, piękna pogoda na szczycie. Cała
ekipa mimo braku doświadczenia sprawdziła się bez zarzutu. Najwyższe
wyrazy uznania należą się Adamowi - jak się później okazało, "wirusowa
infekcja" na którą narzekał po drodze to była najprawdziwsza żółtaczka
- a mimo to bez grymaszenia zrobił niemal dwukilometrowe podejście!
Rozstaliśmy się więc w świetnych nastrojach, planując od razu następny
wypad - tym razem w Alpy Julijskie na Triglava, czyli na najwyższy szczyt Słowenii.
|
Poprzedni etap |
Powrót do strony Alpy 2001 |
Następny etap
|