Wysokie Taury: Grossglockner 3798m
15 sierpnia 2001
|
Zdecydowałem się pojechać na Grossglockner, czyli najwyższą górę
Austrii, dość nagle, trzy dni po wycieczce na Zugspitze. Szczyt jest na tyle
wysoki, że nie bardzo da się na niego wejść z marszu w dowolnym
momencie, wiec postanowiłem wykorzystać formę i aklimatyzację uzyskana
dwa tygodnie wcześniej przy wejściu na Monte
Rosa. W poniedziałek 13 sierpnia sprawdziłem prognozę na następne
dwa dni, we wtorek pojechałem na chwilę na uczelnię już ze spakowanym
plecakiem, napisałem parę e-maili i wczesnym popołudniem wyruszyłem.
W
zasadzie odległość nie była duża, około 250km, ale większość z tego
górskimi drogami, nie autostradą, wiec jechałem dosyć długo. Parę
minut po 18 dotarłem do początku płatnej drogi, która przechodzi przez
masyw Wysokich Taurów. Tu spotkała mnie miła niespodzianka - bilet
uprawniający do wjazdu jest normalnie bardzo drogi, 50DM, ale jak się
okazało tylko przed 18 - po szóstej po południu haracz pobierany przez
park narodowy spada o połowę (warto też pamiętać, że o 22 przejazd
jest zamykany na noc). Nie wiedziałem o tym, zaoszczędziłem te 25DM
całkiem przypadkowo. Za bramką był potężny podjazd, z 1100mnpm na 2600mnpm
prawie, cały czas jednostajnie do góry, żadnych płaskich kawałków żeby
się silnik schłodził. Samochód zdychał mi powyżej drugiego biegu i
prawie się zagotował. Po podjeździe droga szła bardziej po
poziomicach (widoki piękne, warte myta przy wjeździe), zjeżdżała
kawałek w dół i rozgałęziała się - boczna szosa odchodziła do centrum
turystycznego im. cesarza Franciszka Józefa, zbudowanego na wysokości
około 2380mnpm, vis-a-vis Grossglocknera. Ostatecznie około 19
znalazłem się w wielkim piętrowym parkingu na końcu szosy. Kompleks
turystyczny od szczytu oddzielał potężny lodowiec Pasterzenkees,
największy we wschodnich Alpach. Pogoda była doskonała, więc w
zapadającym powoli zmroku pięknie rysowały się nad lodowcem potężne
zbocza i szczyt Grossglocknera.
|
Żeby zanocować wróciłem się kawałek, do
schroniska Glocknerhaus - około 300m niżej i 5km wcześniej niż centrum
Franciszka Józefa (dla informacji: nocleg 45DM, 30DM dla członków
DAV). Już o 20.30 byłem w łóżku, ale nie mogłem zasnąc - może dlatego
że było za wcześnie, może już odczuwałem wpływ wysokości. Zdrzemnąłem
się trochę dopiero po 23, a obudziłem o 3 rano, więc od razu czułem
się raczej marnie.
Zjadłem kanapkę, popiłem Ice Tea i pojechałem z powrotem na parking
powyżej. O 4 wyruszyłem i to okazało się taktycznym błądem - za
wcześnie, na Grossglockner się tak nie chodzi. Szedłem jako pierwszy
i to się zemściło - nie miałem zająca, który znałby drogę. Z jakichś
powodów początek szlaku był bardzo źle oznakowany - turysta z którym
rozmawiałem poprzedniego wieczora twierdził, że to dlatego aby
zniechęcić turystów do podchodzenia ta właśnie, niezbyt bezpieczną,
trasą ("Hoffmansweg"). Na lodowcu po prostu w ogóle nie widziałem
znaków, a dalej przez długi czas bardzo niewiele. Zszedłem ścieżką
prawie 250m w dół, przeciąłem lodowiec w poprzek, po czym zwyczajnie
pobłądziłem na przeciwległej morenie - łaziłem po niej do świtu o 6
rano, nie mogąc znaleźć wejścia w szlak. W końcu podszedłem na jakiś
próg za parą ludzi, ale też nie znalazłem tam ścieżki - moi
poprzednicy musieli się wybierać na coś innego, albo na też
Grossglockner ale inna drogą, zapewne wspinaczkową. Na szczęście po
chwili dogonił mnie jeszcze ktoś, prawdziwy człowiek gór (góral,
przewodnik?) - brudne ubranie, stary plecak i kij z ostrzem zamiast
czekana. Bardzo stroskany faktem że szedłem sam, wyjaśnił mi którędy
prowadził właściwy szlak - musiałem strawersować kilkaset metrów z
powrotem po stromych piargach. Gdy więc w końcu znalazłem się na
ścieżce, wcale nie było już tak wcześnie - straciłem co najmniej
półtorej godziny, i w dodatku byłem nieźle zmachany włóczeniem się po
ciemku po osypujących się morenach. Doszło do tego niewyspanie i
ogólnie kiepskie samopoczucie. Nie czułem się raczej na siłach iść do
wierzchołka - jeszcze 1400m podejścia. Na pewno bym się wrócił aby
odpocząć w ciągu dnia i lepiej przespać następną noc, ale powstrzymała
mnie świadomość że 400m poniżej wierzchołka znajdowało się jeszcze
jedno schronisko. Biwak w nim wydawał się optymalnym wariantem - nie
było aż tak wysoko żebym nie dał rady dojść, szczególnie, jeśli nie
musiałbym doliczać czasu na zejście. Zdecydowałem, że pójdę i
przenocuje tam właśnie, a następnego dnia wejdę na szczyt wcześnie
rano i zejdę od razu do auta.
|
Poczłapałem więc powoli w górę i tu nastąpił mały cud, im wyżej tym mi
się szło lepiej! Po kolejnej godzinie mój
organizm się rozbudził zamiast zmęczyć i zamiast wlec się powoli
zacząłem pomykać całkiem dziarsko. Do wysokości 2800mnpm podchodziłem
ścieżką po piarżysto-skalnym zboczu, wyżej zaczął się wiszący lodowiec
Hofmannskees, raczej łatwy, po drodze znalazłem tylko kilka wąskich i
nietrudnych do ominięcia szczelin. Powitałem go z ulgą,
bo maszerowałem od początku w plastikowych skorupach Asolo,
doskonałych w stromym lodzie, ale całkiem nie nadających się na łatwy
skalny teren, strasznie katowały mi nogi.
Przed wejściem na śnieg włożyłem raki, stoptuty i zacząłem
podchodzić ścieżką zygzakującą po lodowcu, aż do przełączki w grani na
wysokości około 3200mnpm. W tym miejscu już byłem znów pewien, że
wejdę na szczyt - wyraźnie spacer na Zugspitze wystarczył do
odnowienia aklimatyzacji z Monte Rosy i
praktycznie na tych 3200mnpm jeszcze w ogóle nie czułem spadku
kondycji. Z przełączki do schroniska Adlersruhe (piękna nazwa -
"Odpoczynek Orła") na 3372mnpm podejście wiodło po ścieżce idącej
piarżystą granią, na taras widokowy dotarłem ostatecznie o 10.30, 6.5h
od startu - o 1.5h dłużej niż podawał czas na drogowskazie na początku
szlaku, tyle straciłem rano błądząc w ciemnościach. Wypiłem piwo,
zjadłem kanapkę, obejrzałem jeszcze raz z góry trasę swojego
podejścia, ubrałem się uprząż, bo nie wiedziałem jakie dalej mogą być
trudności, i poszedłem do szczytu.
|
Ze schroniska widać było prawie całą resztę drogi -
śnieżne plateau przechodzące w stromy śnieżny stok, ścieżkę
zygzakującą po nim aż do mini-siodełka w grani pod niewielką skalną
kopułą szczytowa, i sama kopułę. W rzeczywistości widoczny odcinek
szlaku wyprowadzał na Kleinglockner, bo szczyt ma dwa wierzchołki -
właśnie minimalnie niższy Kleinglockner i sam Grossglockner, odległe o
kilkadziesiąt metrów i rozdzielone płytkim wcięciem w grani. Początek
podejścia po śniegu był oczywiście zupełnie łatwy, tyle że trochę się
tam zadyszałem, całkiem jednak niegroźnie jak na sporą już wysokość -
niemal 3700mnpm. Ciekaw byłem jakie są trudności kopuły szczytowej,
bo jak zwykle miałem tylko mapę, nie przewodnik. Okazała się
łatwiejsza, ale mimo to co najmniej równie niebezpieczna jak Monte Rosa! W zasadzie, technicznie były
porównywalne - trudności wspinaczkowe stopnia I, miejsca II, chociaż
tych ostatnich na Monte Rosa było na
pewno więcej. Ale na
Grossglocknerze końcowy odcinek był czysto skalny, nie mixtowy -
zdjąłem raki i wchodziłem w samych butach. Do tego w większości było
to raczej łuskowate (ułożone z płyt jakiegoś łupku) zbocze niż grań,
wiec mniej odczuwało się ekspozycję. No i na Monte Rosa nie było żadnych stałych
ubezpieczeń, a tu powbijano stalowe kołki do zaczepienia liny, podkuto
stopnie w skale i gdzieniegdzie nawet wbito dodatkowe klamry. W sumie, samo wejście w sensie obiektywnych trudności
nie stanowiłoby żadnego problemu. Niestety, doszły trudności
subiektywne - dziki tłum. Na tym kawałku zbocza i grani kłębiły się
dziesiątki w większości niewprawnych i niezdarnych ludzi, powiązanych
w zespoły i po 8 sztuk czasami, asekurujących się na sztywno, wolno i
nieporadnie - w większości poruszali się że ślimaczą szybkością,
korkując trudniejsze miejsca. Pomiędzy nimi przemykali się pojedynczy
ściganci w moim typie - wprawniejsi i idący bez asekuracji, usiłujący
jakoś obejść te korki i przy tym nie spaść. Zupełne pandemonium -
tylko czekałem aż ktoś mi nadepnie na rękę albo na głowę, albo co
gorzej na mnie spadnie - marne miałbym szanse. Po drodze spotkałem
nawet trójkę Polaków, goprowców jak się okazało. Zanim dotarłem do
szczytu, odczekałem ze 3 kwadranse w korkach. Skończyło się na tym,
że akurat jak wszedłem na wierzchołek to schował się on częściowo w
chmury podnoszące się z dolin, co znacznie mi ograniczyło widoki -
były tylko na jedną stronę. Na szczycie znalazłem się równo o 13, po
razem 9h podejścia, posiedziałem parę minut, zrobiłem kilka zdjęć,
niezbyt udanych jak się okazało po ich wywołaniu, i zacząłem od razu
schodzić, z uwagi na opóźnienia w tych korkach. Z powrotem na
najtrudniejszym odcinku grani, przy zejściu na przełączkę miedzy
Gross- i Kleinglocknerem, zrobił się zupełny dramat - jakieś dwie
rodziny wielodzietne usiłowały dostać się tam jednocześnie, splatały
im się liny i ugrzęzły na dobre blokując wszystko. Stałem w
ekspozycji bardzo niewygodnie na jednej nodze chyba z pół godziny,
słuchając okrzyków w rodzaju "Hier, mammie, hier" zanim ekipa pode mną
jakoś w końcu przebrnęła te parę metrów. Dalej było lepiej, i w końcu
udało mi się wrócić na śnieg - oczywiście akurat w tym momencie jak na
złość chmury nad szczytem znów się rozwiały, na chwilę przynajmniej.
|
W
międzyczasie chmury zaczęły ciemnieć, więc obawiając się burzy
zszedłem nie zatrzymując się w schronisku aż do przełączki w grani nad
lodowcem Hofmannskees, tej na 3200mnpm. Tu się nieco rozjaśniło, więc
już spokojniej zjadłem kolejną kanapkę i znalazłem strumyk płynący po
lodowcu żeby uzupełnić zapas picia - skończyła mi się Ice Tea, ale
wziąłem na drogę zapasik syropu do rozpuszczania. Po posiłku powoli zacząłem iść dalej. Niestety, moje
Asolo były kiepskie na podejście, ale na zejście to już całkiem
fatalne - zaczęły mnie coraz bardziej boleć palce u nóg, jako że przy
schodzeniu wbijają się w czubki butów. Na trawersie lodowca dawało
się jeszcze wytrzymać, ale na ścieżce poniżej niego zrobiło się
całkiem kiepsko - wlekłem się powolutku odmierzając każdy krok i
krzywiąc się z bólu. Długo to trwało, i w końcu na lodowcu
Pasterzenkees znalazłem się dopiero o 18. Schodząc sprawdziłem, że
początek szlaku był oznakowany naprawdę fatalnie - nawet po tym jak
już nim zszedłem, w ciemną noc mógłbym mieć kłopot z szukaniem
ścieżki.
|
Lodowiec Pasterzenkees był zupełnie płaski, więc szło mi się po nim
nieco lepiej, a ostatnie 250m podejścia do parkingu powitałem wręcz z
ulgą. Oczywiście podchodziłem powoli, bo byłem już bardzo zmęczony -
te 250m zajęło mi 50 minut. W końcu o 19 wróciłem do auta, po
dokładnie 15 godzinach marszu - moja najdłuższa górska wyprawa od
czasów wejścia na Mont Blanc
w 1999 roku. Wypiłem drugą Ice Tea, którą przezornie zachomikowałem w
bagażniku, zjadłem trochę lekko już po całym dniu zakiszonych winogron
i powoli pojechałem do domu - byłem tam przed północą i poszedłem
natychmiast spać. Razem z dojazdami cała ekspedycja zajęła mi równe
30 godzin, licząc od drzwi do drzwi mojego mieszkania.
|
Końcowa refleksja: Grossglockner to naprawdę poważna wycieczka,
szczebelek łatwiejsza technicznie niż Monte
Rosa, ale bardzo męcząca. Teoretycznie z centrum Franciszka
Józefa na szczyt było tylko 1400m różnicy wysokości, ale przekraczanie
lodowca dokładało dodatkowe 500m podejść. Razem - prawie dwa
kilometry do góry, z tego 2/3 w rakach po śniegu i lodzie, z dość
ciężkim plecakiem, no i trzeba wejść na 3800mnpm, trudno to zrobić bez
minimalnej choćby aklimatyzacji. Warto się więc na najwyższy szczyt
Austrii wybrać, ale jednodniowe wejście wymaga, oprócz oczywiście
obycia z trudnościami, chodzeniem w rakach itp., doskonałej kondycji.
|
Poprzedni etap |
Powrót do strony Alpy 2001 |
Następny etap
|