Wyprawa do Indonezji 14.08.2003-9.09.2003


Flores
niedziela - 24.08.2003

podróż do Maumere, kolacja w lokalnej knajpce

poniedziałek - 25.08.2003

Podróż do Moni trwała ok. 4h i kosztowała 20.000 RP/os. Na miejsce dotarliśmy po południu. Po zakwaterowaniu się w nieco obskurnym hotelu "U Johna", postanowiliśmy zwiedzić wioskę i okolicę. Miejsce to robi niesamowite wrażenie, jest bardzo spokojne i urocze. Pola ryżowe, wtopiony w krajobraz kościół i życie, które się wokół toczy wprowadzają poczucie spokoju, a po wyjeździe - nostalgii i chęci powrotu. Moni jest miejscowością stanowiącą punkt wypadowy do parku narodowego Kelimutu. Ze względu na wysokość jest tu dość chłodno, szczególnie wieczorami. Tu właśnie w nocy jeden raz przydały się śpiwory.

wtorek - 26.08.2003

Kelimutu
Dostanie się do jeziorek Kelimutu nie sprawia trudności. Codziennie rano ok. 4.00 truck (ciężarówka z wstawionymi drewnianymi ławkami) zbiera chętnych spod każdego hotelu. Przejazd zajmuje ok 1 h do miejsca parkingowego, następnie należy przejść ok 20 min pieszo na punkt widokowy. (Uwaga na fałszywą opłatę za wstęp pobieraną przez przewodników przy wjeździe do parku narodowego!) Jeziora Kelimutu znajdują się w trzech kraterach powulkanicznych góry Kelimutu. Każde z jezior ma inny kolor: niebieski, brązowy i czarny. Według wierzeń dusze zmarłych po śmierci trafiają do odpowiednich jezior, np. czarne jezioro jest skupiskiem dusz złoczyńców i przestępców. Na punkt widokowy przybyliśmy jeszcze przed świtem. Trochę zmartwiła nas mgła zalegająca wokół. Widoczne były dwa jeziora, czarne niestety przykryte było chmurami. Świt rzeczywiście był bardzo ładny, słońce oświetlało stopniowo niebieskie jeziorko, zmieniając jego odcień z szaroniebieskiego na bladoniebieski. Truck odjeżdża na dół ok 7.00, więc większość ludzi udała się od razu po świcie na dół. O godzinie 9.00 chmury wypłynęły wreszcie z czarnego jeziorka. Okazaliśmy się więc jednymi z nielicznych osób, które tego dnia zobaczyły wszystkie trzy jeziora naraz. Nieraz jeszcze później w naszej podróży po Flores spotykaliśmy ludzi, którzy jak się okazywało, byli tego samego dnia co my w parku Kelimutu i niestety nie doczekali się tego widoku. Postanowiliśmy przejść się jeszcze wzdłuż jeziora brązowego wydeptaną ścieżką i zobaczyć jeziora od innej strony. Ich powierzchnia z wysokości wyglądała tak jakby na powierzchni rozciągnięty był brezent.

Wracając nie omieszkaliśmy skorzystać z dobrodziejstw natury i, mając doświadczenia zdobyte z czasów szkolnych, „skoczyliśmy na szaber” na mandarynki. A u nas w Polsce tylko jabłka i jabłka…:-) Później znaleźliśmy skrót, dzięki któremu udało nam się zaoszczędzić 5 km zejścia z 12-stu. Skrót prowadził przez niewielką wioskę. Tutaj dopiero zobaczyliśmy jak naprawdę żyją ludzie i uświadomiliśmy sobie, że Moni, które nam wydawało się biedne, kwitnie wręcz dzięki turystyce. W Moni niestety rozstaliśmy się z Anią i Piotrkiem, którzy wracali do Maumere, i złapaliśmy autobus do Bajawy.

Po zakwaterowaniu w Bajawie udajemy się na obiad do restauracji Borobudur (polecamy dania na gorących półmiskach). Zdecydowanie odradzamy restaurację Carmellya rekomendowaną przez Lonely Planet ze względu na mdłe i nieciekawe jedzenie.

środa - 27.08.2003

Rejon Bajawy słynie z tradycyjnych wiosek zamieszkanych przez lud Ngada. Najbardziej znaną jest Bena. Do wioski dociera tylko truck, który z Bajawy odjeżdża o 7.00 i o 11.00. (Można również wynająć motor za 50.000 Rp/7h lub samochód z przewodnikiem). Nie chcąc czekać dwóch godzin na trucka postanowiliśmy podjechać czym się da jak najdalej i później po drodze złapać transport. Z dworca autobusowego „bemo” zawiozło nas do wioski Lamba położonej 7 km od Bajawy. Stąd spacerkiem idziemy w kierunku Beny. Po niecałych dwóch godzinach marszu coraz bardziej zaczynamy odczuwać upał i głód. Skończyła nam się woda a my nie nastawialiśmy się na taką pieszą wycieczkę. Wchodząc do mijanej po drodze, niewielkiej wioski ujrzeliśmy coś na kształt małego sklepiku. Niestety, chyba nie funkcjonował. Jednakże nagle z tyłu „sklepiku” – zapewne z zabudowań mieszkalnych, wychodzi do nas kobieta. Częściowo na migi i trochę przy pomocy kilku słówek z przewodnika udaje nam się z nią dogadać. Elizabeth (tak brzmi jej imię) okazuje się przemiłą i niezwykle sympatyczną osobą i gotuje nam obiad za „co łaska”.

Po godzinnym odpoczynku nadjeżdża truck. Okazuje się, że jedyne miejsca jakie jeszcze są wolne to „miejsca” na dachu. Nigdy jeszcze nie podróżowaliśmy w ten sposób, więc z wielką radością decydujemy się na taką podróż. Miejscowi okazują nam wiele sympatii i „opiekują” się nami odsuwając gałęzie drzew, znajdując najlepsze i najbezpieczniejsze miejsca. Trzymamy się kurczowo sznurka rozciągniętego pomiędzy dwoma snopkami trawy (jest to jedyne zabezpieczenie), gdy tymczasem tubylcy grają w karty. Odwiedzamy gorące źródła – miejsce gdzie spotykają się dwie rzeki, jedna z zimną, druga z gorącą wodą. Idąc w poprzek rzeki można więc znaleźć najbardziej optymalną dla siebie temperaturę wody. Po kąpieli udajemy się już w drogę powrotną do Beny.

czwartek - 28.08.2003

Bajawa ® Labuanbajo (40.000 Rp/os; 9h)
Rano wyjeżdżamy autobusem z Bajawy do Labuanbajo. Droga wije się serpentynami wśród wzgórz a kierowca, nie zwalniając na zakrętach, serwuje nam jazdę niczym rajd Paryż – Dakar. Odsłuchujemy kilkakrotnie kasety z aktualnymi indonezyjskimi przebojami. Podróżujące z nami kobiety wtórują sentymentalnie (i głośno!). Część pasażerów, zapewne nieoswojona z podróżowaniem, wymiotuje do woreczków i za okno zjedzonymi śniadaniami i obiadem. Podróżni na dachu trwają tam chyba tylko dzięki sile woli. No! to się nazywa jazda...

Ok. godziny 16 przyjeżdzamy do Labuanbajo. Zatrzymujemy się w polecanym nam przez Anię i Piotrka hotelu „Gardena" (rzeczywiście jest najlepszy). Ceny za domek wynoszą od 40.000 Rp do 60.000 Rp. Roztacza się stąd przepiękny widok na zatokę. I jeśli dodamy do tego przyrządzaną w idealny sposób rybę w restauracji „Gardena" (szczególnie polecamy Barakudę), to już nic więcej do szczęścia nie trzeba. Wieczór spędzamy przy popularnym, tutejszym alkoholu – araku, w siedmioosobowym międzynarodowym towarzystwie.

piątek - 29.08.2003
Zatoka Labuanbajo
Jako kolejny etap naszej podróży zaplanowaliśmy czterodniową wycieczkę łodzią z Labuanbajo na Lombok. Dodatkowymi atrakcjami wycieczki ma być nurkowanie z maską, ogladanie raf koralowych oraz zwiedzanie wysp Rinca i Komodo z ich słynnymi mieszkańcami – waranami. Udaje nam się wykupić wycieczkę, która zaczyna się nazajutrz. Żeby wycieczka doszła do skutku musi się zebrać minimum 6 osób. My wyruszymy w 9 osób. Czterodniowa wycieczka Labuanbajo (Flores) – Labuan Lombok (Lombok) – 485.000 Rp/os. W cenę wliczony jest transport statkiem, pełne wyżywienie i noclegi na statku.

Po załatwieniu formalności związanych z wycieczką, spędzamy czas na opalaniu i pływaniu na jednej z okolicznych wysp (podróż motorową łodzią 12.500 Rp/os.). Po południu spotykamy się z polskim misjonarzem na Flores – księdzem Stanisławem, znanym na całej wyspie powszechnie nazywanym Pater Stanis. Wyspa Flores, w odróżnieniu od poprzednio zwiedzanych przez nas wysp jest chrześcijańska. Od ponad 30-tu lat wśród misjonarzy znajdują się również księża z Polski. Niespotykanym dla nas widokiem były kościoły wtopione w krajobraz pól ryżowych.


Powrót na stronę główną