Dzień 5: Death Valley
|
Byłem tak zmęczony, że chętnie pospał bym
nieco dłużej ale oczywiście słońce mi na to nie pozwoliło - około
8-mej samochód zaczął się nagrzewać jak puszka sardynek w
mikrofalówce. Rozkleiłem po raz kolejny oczy, pozbierałem się, coś
przekąsiłem i pojechałem w kierunku północnego krańca sławnej Death
Valley, ostatniego ważnego etapu mojego rajdu przez Stany.
Zamierzałem dostać się do jej wnętrza od północnego wschodu, boczną
gruntową drogą idącą wąwozem Titus Canyon. Gdy jednak zajrzałem do
budki strażników parku, żeby wziąć od nich ulotki informacyjne,
powiadomili mnie że niedawne burzy zniszczyły drogę w wąwozie i jest
ona chwilowo zamknięta dla ruchu. Wróciłem więc na normalną trasę,
szosę nr. 374.
|
Po przekroczeniu bariery wzgórz
otaczających Dolinę zatrzymałem się na pierwszym widokowym parkingu i
uważnie przeczytałem długą listę ostrzeżeń na tablicy informacyjnej -
temperatury mogą przekraczać 50C, należy więc pamiętać o zapasie wody,
nakryciu głowy oraz NIGDY nie wyłączać silnika auta - przy takim upale
może nie zapalić ponownie, a brak klimatyzacji może okazać się
śmiertelnie groźny! Żeby mnie dodatkowo podnieść na duchu, dokładnie
w momencie kiedy czytałem te zalecenia, przetoczył się obok mnie spory
ciągnik odholowujący z Doliny zepsuty wóz campingowy...
|
Lekko speszony pojechałem dalej, oglądając
z szacunkiem pola soli majaczące w oddali. Zwiedzanie zacząłem od
drugiego końca wąwozu Titus Canyon którym chciałem dostać się do
Doliny.
Ku memu zdumieniu, przed wlotem do niego stała cała karawana wielkich
aut i spory tłumek ludzi! Okazało się, że była to prawdziwa ekipa
filmowa z Hollywood. Ale żadnych gwiazd nie spotkałem - kręcili tylko
tła (!) mające być wykorzystane w jakiejś pełnometrażowej kreskówce
Disneya, niestety nie zapamiętałem jej tytułu. Strażnicy ekipy nie
byli zbyt agresywni - dali mi zimną Colę i wpuścili bez problemu w
głąb jaru. W obezwładniającym upale (chociaż jak na Death Valley
podobno był to całkiem chłodny dzień, jedynie 42C!) przespacerowałem
się kilkaset metrów żwirową drogą, po raz pierwszy z bliska oglądając
skały fantastycznego geologicznego tygla jakim jest Dolina Śmierci. W
rejonie Titus Canyon dominowała tonacja brunatno-czarna, ale z
niezliczonymi wtrętami czerwonawymi, rudymi, żółtymi, białymi i
wszystkimi pośrednimi. Szczególnie efektownie wyglądały mozaiki
różnych minerałów powtapianych w siebie nawzajem, jedną z nich
znajdującą się tuż nad ziemią uwieczniłem na zamieszczonym obok
zdjęciu.
|
Po pożegnaniu się z ekipą filmową
ruszyłem środkiem Doliny na południe, podziwiając po drodze wielkie
pola soli zalegające jej płaskie dno. Mniej więcej w połowie długości
Death Valley znalazłem kilka z nielicznych stale zamieszkanych
budynków, niskich i grubościennych - centrum turystyczne Furnace Creek
Visitor's Center i luksusowy motel. Nie wiem skąd czerpały wodę,
ale wystarczyło jej aby w otoczeniu motelu wyrósł nawet rząd dorodnych
palm - otaczających zresztą korty tenisowe! Były to jedyne większe
drzewa które widziałem tego dnia. Samo centrum nie różniło się
specjalnie od analogicznych ośrodków w innych parkach narodowych -
miłe panie w informacji, stoiska z folderami i pamiątkami. Warte było
jednak odwiedzenia choćby z uwagi na panujący w środku klimatyzowany
chłód - jedyny moment wytchnienia w czasie całego długiego i bardzo
upalnego dnia który spędziłem w Dolinie.
|
Po opuszczeniu centrum
turystycznego zrobiłem wypad na wschód, do najbardziej znanych punktów widokowych
znajdujących się na szczytach gór otaczających Death Valley. Pierwszy
z nich, Zabriskie Point, znajdował się wśród malowniczych kolorowych
pagórków zbudowanych z twardych piaskowców, tak mogłoby wyglądać na
przykład morze zastygłych wydm na powierzchni Marsa! Między
parkingiem a Doliną Śmierci dominowały barwy bure i zielonkawe, po
drugiej stronie grupa białożółtych obłych formacji otaczała Wąwóz 20
Mułów ("20 Mules Team Canyon") - niestety nie wiem od jakich wydarzeń
wywodziła się tak interesująca nazwa... Za to sam wąwóz dawał się
zwiedzać - dnem szła żwirowa droga, dość wyboista ale do przebycia
nawet dla mojego zdecydowanie miejskiego Forda. Potrenowałem terenową
jazdę wśród niesamowitej scenerii rozpalonych białych wydm, po czym
wydostałem się z powrotem na asfaltową szosę i pojechałem na drugi z
punktów widokowych który chciałem osiągnąć, sławny Dantes View.
|
Znajduje się on na wierzchołku jednej z
wyższych gór otaczających Dolinę, 1669m nad poziomem morza (a samo dno
doliny opada miejscami poniżej poziomu morza!). Dojazd tam zajmuje
dłuższą chwilę - z centrum turystycznego trzeba przejechać ponad 30km
po stromej i krętej górskiej drodze. Zdecydowanie warto, już sama
wycieczka jest naprawdę fantastyczna, niemal jak zwiedzanie wystawy
geologicznej - okoliczne wzgórza zbudowane były ze skomplikowanej
mozaiki pasm i wtrętów w najróżniejszych kolorach.
Po
wjechaniu na szczyt otworzył się mi widok na całą Death Valley, po
kilkadziesiąt kilometrów w każdą stronę - płaskie żwirowe dno, wielkie połacie pól
soli, koronę wzgórz dookoła. Chwilę po mnie na Dantes View
przyjechało jeszcze dwóch Anglików - sądząc po zachowaniu,
najwyraźniej bardzo blisko zaprzyjaźnionych... Pogawędziliśmy chwilę
przy zaimprowizowanym lunchu, dokarmiliśmy przy okazji parę
ciekawskich ptaków, które pojawiły się natychmiast jak tylko
wyciągnęliśmy z plecaków kanapki, porobiliśmy zdjęcia i pojechaliśmy z
powrotem w dół.
|
Wracając przejechałem ponownie obok
centrum turystycznego i pojechałem do jeszcze jednego bocznego wąwozu,
Yellow Canyon. Tym razem wjazd autem był zabroniony, więc mimo
koszmarnego upału (miałem wrażenie, że nasilał się ciągle mimo coraz
późniejszego popołudnia) wybrałem się na dłuższy pieszy spacer.
Początek nie był jakoś nadzwyczajnie ciekawy w stosunku do tego co już
widziałem wcześniej - żwirowa droga otoczona przez pasiaste skały.
Po pół
godzinie męczącego marszu ociekałem potem, wysiłek został jednak
nagrodzony. Krajobraz zrobił się prawie monochromatyczny, czy raczej
kilkukolorowy - wąwóz wszedł między jasnożółte, wydmokształtne obłe
wzgórza, niektóre całkiem wysokie; z przodu zamknęła go ściana
czerwonawych skał, a całości dopełniało jasnoniebieskie bezchmurne
niebo i niemal czarne cienie późnego popołudnia - wszystkie barwy były
prawie jednolite, praktycznie bez odcieni pośrednich. Zbliżał się już
zmierzch, zanim zawróciłem zdołałem jednak wyjść na grań wysokiego
pagóra zamykającego jar - po drugiej stronie żółte piaskowce ciągnęły
się jeszcze całymi hektarami.
|
Po powrocie do wylotu wąwozu wsiadłem
ponownie do auta i pojechałem dalej na południe, w kierunku
Badwater, najniżej położonego fragmentu wielkiego zapadliska
tworzącego Death Valley. Po drodze, jadąc Artist Drive, minąłem
jeszcze jedną niesamowitą formację - "Malarską Paletę". Było to
miejsce w którym fragment zbocza góry pokrywała tak bogata mieszanina
różnych minerałów, że wyglądała jak deska używana do rozrabiania barw
przy malowaniu obrazów!
|
Już o zmierzchu dotarłem do ostatniego
fragmentu Doliny Śmierci który koniecznie chciałem obejrzeć
- najgłębszej depresji w Stanach Zjednoczonych,
punktu położonego -86 metrów poniżej poziomu morza! Nie został on
zalany tylko z uwagi na bardzo gorący klimat Doliny i szczelną barierę
otaczających ją pasm górskich. Najgłębsza depresja pokryta była grubą
warstwą soli, różowawej w promieniach zachodzącego słońca -
kontrastowała z nią tylko biała ścieżka wydeptana przez turystów. Co
ciekawe, obok ścieżki były też spore kałuże bardzo słonej wody (stąd
nazwa samego miejsca, Badwater) - duże zasolenie chroniło ją przed
parowaniem nawet w tak skrajnych temperaturach. Dla oddania skali, na
skałach powyżej szosy, całkiem wysoko, przyklejona była biała plansza
(widoczna na zdjęciu z lewej), pokazująca położenie poziomu morza.
|
Spacerując po super-depresji, doczekałem do zachodu słońca. Po
ciemku ruszyłem w kierunku przełęczy Salsberry Pass (1010mnpm)
zamykającej południowy kraniec Doliny i dalej autostradą do Los
Angeles. Po niecałych 100km miałem dosyć - bez szukania jakiegoś
specjalnie bezpiecznego miejsca zjechałem kawałek w pierwszą-lepszą
boczną drogę, zaszyłem auto w krzakach i natychmiast w nim usnąłem.
Następnego rana, przysypiając ze zmęczenia nad kółkiem już nawet w
biały dzień, dobrnąłem jakoś do Los Angeles i znalazłem dojazd na
lotnisko. Teoretycznie, lot do Londynu miałem dopiero następnego
dnia, co dawało mi trochę czasu na zwiedzenie miasta. Tyle że po
prostu nie miałem już na to siły - w 5 dni przejechałem prawie 4500km
i zwiedziłem ćwiartkę wielkiego kraju! Udało mi się przebookować
bilet na wieczór, zrobiłem więc jeszcze tylko samochodową rundę po
kilku najsławniejszych (a przynajmniej najbardziej mi znanych z
różnych seriali) rejonach - Hollywood Boulevard, Beverly Hills, plaże
Santa Monica, po czy zdałem auto w wypożyczalni, odprawiłem bagaż i
zadrzemałem na lotniskowym fotelu w oczekiwaniu na mój rejs. Mimo że
był długi, niewiele z niego pamiętam - zasadniczo na dobre rozbudziłem
się dopiero już na Okęciu.
|
Prawdziwa satysfakcja z wyprawy zaczęła do mnie docierać dopiero
kilka dni później, gdy trochę odetchnąłem - to była z pewnością jedna
z większych podróżniczych przygód w moim życiu. Ogromnym wysiłkiem,
ale stosunkowo tanim kosztem (może 350$ za wypożyczenie auta i
benzynę, 50$ za Eagle Pass czyli bilet wstępu do Parków Narodowych,
parę groszy za kiepską żywność w fastfoodach) zwiedziłem wielki obszar
jednego z najbardziej fascynujących przyrodniczo fragmentów naszej
planety, południowo-zachodni narożnik Stanów Zjednoczonych. Szkoda
tylko, że na wszystko miałem tak mało czasu i nie mogłem się wypuścić
na dłuższe piesze wyprawy, ale cóż - może następnym razem, na pewno
nie była to moja ostatnia wizyta w USA.
|
|
|
Poprzedni etap | Powrót do strony USA 1998
|