Dzień 4: Grand Canyon - Zion Canyon - Las Vegas |
Jedną z szeroko znanych atrakcji Wielkiego Kanionu jest obserwacja wschodu słońca nad jego majestatycznymi zerwami. Koniecznie chciałem to zobaczyć, ale wstanie o 4 rano okazało się nietrywialnym problemem - zaczynałem już być naprawdę wykończony intensywnością mojej podróży. Z dużym wysiłkiem pozbierałem się jakoś, złożyłem biwak, przekąsiłem kanapkę i w ciągle głębokich ciemnościach pojechałem na Imperial Point, najwyżej położony punkt w całym parku narodowym Grand Canyon - ponad 2500m nad poziomem morza. Ku memu zaskoczeniu, nie zastałem tam żywej duszy, podczas gdy z przewodnika wynikało że jest to najpopularniejsze miejsce porannych spotkań fotografów i miłośników pięknych widoków. Co więcej, ciemności jakoś wcale nie chciały się rozwiać, chociaż dochodziła już prawie 5-ta... Mimo nieludzkiej pory zdobyłem się na wysiłek intelektualny i wymyśliłem co się stało - przekraczając granicę Utah i Arizony zmieniłem też strefę czasową i w rzeczywistości całkiem bez sensu obudziłem się o godzinę za wcześnie! Wściekły przestawiłem budzik w zegarku i zadrzemałem na siedzeniu auta. Gdy obudziłem się ponownie, zebrała się już grupka turystów, plus jeden zawodowy fotograf z wielkim Rolleiflexem. Rozstawiłem także swój statyw i zaczęliśmy obserwować horyzont. Przez kilka minut było się naprawdę bardzo pięknie - głębokie cienie na skałach Kanionu zaczęły przechodzić w brązy i czerwienie, jaśniejące szybko do pomarańczy i złota. Niestety, niemal natychmiast ze wschodem słońca zaczęła się też pogarszać widoczność - podniosła się mgiełka zamazująca kontury odleglejszych formacji. Wszyscy w pośpiechu pstryknęliśmy po kilkanaście ujęć i po pół godzinie parking zaczął pustoszeć. |
Z Imperial Point pojechałem wspaniałą widokowo drogą Cape Royal Road, poprowadzoną wzdłuż krawędzi Kanionu do kolejnych punktów widokowych Walhalla Outlook, Angel's Window i samego Cape Royal. Turystów spotykałem stosunkowo niewielu - najwyraźniej szczyt sezonu w tych okolicach nie obejmował już września. Za to przy parkingach kręciło się sporo zupełnie niepłochliwych zwierzaków - głównie saren, ale widziałem też jakieś szaraki i jeże. |
Około południa zachmurzyło się trochę i widoczność pogorszyła się jeszcze, ale widoki pozostały spektakularne - każda z mijanych przeze mnie kilkunastu bocznych depresji wiodących do środka Kanionu przerastała ogromem dowolną z tatrzańskich dolin! Zmieniał się także kształt formacji geologicznych dominujących nad wąwozami - spiczaste wierzchołki z okolic centrum turystycznego zmieniły się po kilkunastu kilometrach w płasko ścięte piramidy. Wszystkie większe szczyty miały swoje nazwy, w zależności od rejonu nawiązujące najczęściej do różnych mitologii - zapamiętałem odniesienia do greckiej, egipskiej i germańskiej. W kilku miejscach daleko w głębi Kanionu dawało się dostrzec błyszczące meandry samej rzeki Colorado - jeden z punktów obserwacyjnych umiejscowiony został tak, że widok rzeki obramowywało wielkie okno skalne Angel's Window! |
Po wycieczce wzdłuż krawędzi Kanionu wróciłem na chwilę do centrum turystycznego Grand Canyon Lodge, które zwiedziłem już poprzedniego wieczora, obejrzałem kolosalny boczny wąwóz Bright Angel Canyon spadający spod centrum i w ramach przerwy na drugie śniadanie zastanowiłem się ponownie nad moimi dalszymi planami. Bardzo kusił mnie pomysł zostawienia w końcu na dłużej auta i zrobienia poważnej pieszej wycieczki do dna Kanionu, aż do brzegów rzeki Colorado. Wyglądało to jednak strasznie serio - 20km w każdą stronę, plus 2000m podejścia i zejścia. Jestem bardzo zaprawionym górołazem i ogólnie nie narzekam na braki w kondycji, ale mimo to miałem poważne wątpliwości czy dałbym radę zrobić taką koszmarną turę w ciągu jednego dnia, czy raczej jednej doby - tym bardziej że byłem już mocno zmęczony moja podróżą. Gdyby zaś wycieczka skończyła się dodatkowym biwakiem, musiałbym zrezygnować z obejrzenia Doliny Śmierci, bo inaczej przepadła by mi rezerwacja na samolot. Z wielkim żalem zdecydowałem się zrezygnować z pieszego wypadu i wczesnym popołudniem pojechałem na zachód, do położonego niedaleko następnego parku narodowego, Zion Canyon. |
Jadąc do niego przeciąłem po raz kolejny granicę stanów i wróciłem do Nevady. Zanim dotarłem do samego wąwozu Zion, przeciąłem pasmo bardzo interesujących formacji skalnych - wielkich stożkowych obelisków z płasko ściętymi czubkami, na zboczach których erozja wyrzeźbiła wzorki zaskakująco regularnych szachownic! W krajobraz bardzo ładnie wkomponowywała się też i sama szosa, pokryta intensywnie czerwonym asfaltem. Dolina którą jechałem zwężała się coraz bardziej, w końcu zamknęła ją potężna ściana skalna. Na drugą stronę masywu prowadził długi, obniżający się tunel, od wylotu którego na dno kanionu Zion szosa stromo opadała szeregiem serpentyn. Zmienił się kolor i rzeźba skał które mijałem - żółte szachownice zastąpiły gładkie czerwone piaskowce. Formacje, poza może kolorem, dziwnie przypominały mi niektóre masywy włoskich Dolomitów. Szczególnie uderzająca była grupa trzech wybitnych szczytów nasuwająca skojarzenie z masywem Tre Cime w rejonie Cortina di Ampezzo - wspinałem się tam przez kilka tygodni latem 1993, więc krajobrazy dobrze zapadły mi w pamięć. |
Ponieważ zaczynało się robić dość późno, bez dłuższych postojów pojechałem kolejną Scenic Drive w górę kanionu. Zatrzymałem się tylko na chwilę przy krótkiej bocznej ścieżce podchodzącej do "Płaczącej Ściany" - wielkiej wnęki skalnej miejscami niemal całkowicie schowanej za parawanem licznych wodospadzików ściekających z pionowych ścian nad niszą. Kilka kilometrów za nią dotarłem do końcowego parkingu - dalej w głąb coraz ciaśniejszego wąwozu dawało się pójść już tylko pieszo. W zapadającym powoli zmierzchu szybkiem krokiem pomaszerowałem jeszcze w górę strumienia Virgin River, między dość ponuro o tej porze dnia wyglądającymi stromymi skalnymi ścianami - od nich brał zresztą nazwę sam szlak, Gateway to the Narrows Trail. Po około 2km skończyła się także piesza ścieżka - ściany kanionu zbiegły się tak blisko, że rzeka wypełniła wąwóz od brzegu do brzegu, dalej dawało się pójść tylko brodząc w wodzie. Na końcu szlaku stała jeszcze grupka ludzi, oraz liczne tablice informacyjne ostrzegające przed zapuszczaniem się wyżej - w przypadku burzy czy deszczu wąski jar wypełniony wzbierającą wodą mógł błyskawicznie stać się śmiertelną pułapką! |
Coraz mniej widziałem, więc wróciłem do auta i już po ciemku ruszyłem w kierunku Las Vegas. Po drodze musiałem przebić się przez zupełnie fantastyczną burzę - w pewnym momencie wjechałem po prostu w ścianę deszczu, tak gęstego, że widoczność spadła do kilku metrów, poruszałem się z minimalną prędkością w wodzie sięgającej do połowy kół! Zupełnie nie widziałem gdzie byłem, gdy więc do ulewy nagle dołączyły pioruny, w ich rozbłyskach kompletnie zaskoczony dostrzegłem strome ściany głębokiego wąwozu do którego nie wiadomo kiedy wjechałem. W końcu burza się skończyła i już przy pięknie rozgwieżdżonym niebie około 22-giej wieczorem dotarłem do Vegas. Na chybił-trafił przebiłem się do centrum, znalazłem rozsądnie tani parking (bezpłatnych nie było w ogóle) i zacząłem zwiedzanie. Mimo że teoretycznie widziałem Vegas na dziesiątkach filmów, fenomenalna orgia neonów wywierała naprawdę potężne wrażenie. Nie tylko pokrywały one praktycznie każdy wolny kawałek ściany, ale po prostu żyły - niemal nie było statycznych świateł, wszystkie zmieniały się nieustannie, wyświetlały migające obrazki, napisy, czasem całe komiksy i historyjki. Za to tematycznie wszystkie te reklamy były dość jednostajne - albo polecały różne odmiany hazardu, albo przybytki w rodzaju widocznej na zdjęciu "topless Eriki". Przeszedłem się najsławniejsza chyba hazardową ulicą świata, Fremont Street, obejrzałem najpierw z zewnątrz najbardziej znane z hollywoodzkich filmów kasyna, z Plaza Casino na czele, po czym zdecydowałem się zajrzeć do środka. |
Osobiście hazardu nie znoszę i nie zamierzałem tracić na nic pieniędzy, ale i tak wchodziłem tam z dużą ostrożnością - miałem ochotę na zrobienie fotek także wewnątrz kasyn i nie wiedziałem jak zareaguje ochrona i goście, tym bardziej że mój masywny Nikon z założonym dodatkowo wielkim fleszem nie wyglądał na typowe narzędzie do produkcji turystycznych pamiątek. Dla pewności po prostu poprosiłem strażników o pozwolenie użycia go - nie we wszystkich kasynach przepisy to dopuszczały, ale w jednym niechętnie się zgodzili. Sfotografowałem więc niewiarygodną baterię jednoręcznych bandytów, przynajmniej kilkaset automatów, ale na tym tolerancja gości i ochrony się skończyła - gdy bardziej w głębi sali próbowałem robić zdjęcia przy stolikach do black jacka i rulety, zostałem niemal fizycznie zaatakowany przez grupkę rozwścieczonych Japończyków i wyrzucony na ulicę. Dałem więc spokój denerwowaniu graczy i pospacerowałem jeszcze wśród neonów. Czekała mnie kolejna niespodzianka - o pełnej godzinie reklamy przygasły, ruch zamarł, a ludzie zaczęli patrzeć w górę, gdzie dziesiątki tysięcy kolorowych żaróweczek rozbłysły ma walcowym zadaszeniu Fremont Street. które okazało się być nie tylko ochroną przed deszczem, jak myślałem! Z głośników zagrała muzyka i przez kilka minut nad ulicą wyświetlił się rodzaj surrealistycznego komiksu, w którym tancerki pląsające z różami w zębach płynnie przechodziły w syrenki bawiące się ze złotymi rybkami, a te z kolei w walczące na torpedy łodzie podwodne atakowane dodatkowo przez nurkujące bombowce. Po raz kolejny byłem pod głębokim wrażeniem, tym razem dla bujnej wyobraźni autorów tej historyjki. |
Około drugiej w nocy miałem już zupełnie dosyć - przewracałem się po prostu ze zmęczenia, w tym stanie nachalna atmosfera Vegas zaczęła mnie coraz bardziej drażnić. Wróciłem do auta, przejechałem jeszcze kilkadziesiąt kilometrów w kierunku Death Valley, po czym skręciłem kilka kilometrów w gruntową boczną drogę i po raz drugi zanocowałem na pustyni Nevady. |
|