Dzień 1: Nevada - Cedar Creek - Bryce Canyon |
Moja wielka podróż po Stanach zaczęła się w sobotę 5 września 1998. Rano spakowałem swoje rzeczy, wymeldowałem się z pensjonatu w którym mieszkałem w Santa Cruz, wsiadłem w autobus i pojechałem do odległego o 40km San Jose, stolicy Krzemowej Doliny. Na lotnisku miałem tam odebrać z wypożyczalni zarezerwowany wcześniej samochód - dostałem wielkiego Forda Contour. Włączając się nim do sporego ruchu wokół lotniska przeżyłem jak zwykle parę trudnych chwil - przestawienie się na jazdę z automatyczną skrzynią biegów wbrew pozorom nie jest takie oczywiste - po czym ruszyłem na wschód! Moim pierwszym celem był Yosemite National Park. W Yosemitach spędziłem już wspaniały weekend w listopadzie 1997, ale oczywiście nie zdążyłem wtedy obejrzeć wszystkich najciekawszych miejsc i chciałem dotrzeć do pozostałych teraz. Nie udało się - zawiodła pogoda. Gdy wjechałem do Yosemite Valley, powitała mnie prawdziwa ściana deszczu, nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej widziałem taką ulewę! Widoczność nie przekraczała kilku metrów, a w płynącej drogą regularnej głębokiej rzece brodził powoli sznur samochodów. Udało mi się co prawda w chwilowym przejaśnieniu zobaczyć przez moment szczyt Half Dome, na który wszedłem rok wcześniej, na tym jednak zwiedzanie gór się skończyło - przejechałem przez nie tylko i o zmroku dotarłem na granicę Kalifornii i Nevady, nad wielkie jezioro Mono Lake. Nad jego brzegami w kilku miejscach zachowały się naprawdę niezwykłe formacje wulkanicznych popiołów - po dość wariackim rajdzie fatalnymi szutrowymi drogami zdążyłem do nich dotrzeć tuż przed zapadnięciem zmierzchu i zrobić parę interesujących zdjęć. Ponieważ środkowa Nevada nie jest bardzo urozmaicona - setki kilometrów pagórkowatej półpustyni - postanowiłem jej część przejechać jeszcze w nocy, aby następnego dnia mieć więcej czasu na zwiedzanie ciekawszych terenów. Po wyjechaniu na równiny pogoda zrobiła się doskonała - rozgwieżdżone niebo i księżyc w pełni. Mimo to jazda po ciemku po z pozoru zupełnie pustej szosie wcale nie była bezpieczna - droga prowadziła przez bardzo pofalowany teren, ograniczający widoczność, a na poboczach stały liczne ostrzeżenia przed "możliwością zderzenia z krowami pasącymi się na otwartej przestrzeni" (przypominały mi znaki "uwaga niewidzialne krowy", które widziałem rok wcześniej na Hawajach). Na żadną krasulę udało mi się nie najechać, ale i tak o mało nie wpadłem w poważne kłopoty - doświadczenia z Europy nie przygotowały mnie na jazdę po terenie gdzie odległość między stacjami benzynowymi dobrze przekracza 200km... Żeby nie ugrzęznąć ostatecznie na jakimś całkowitym odludziu, zmuszony byłem (przepłacając trzykrotnie) awaryjnie kupić w przydrożnym motelu parę litrów benzyny od kierowcy ciężarówki. W końcu, dobrze po północy, skręciłem w boczną gruntową drogę, odjechałem nią na tyle daleko żeby nie dało się mnie zobaczyć z głównej szosy (ludzie w Stanach wożą broń...) i błyskawicznie zasnąłem na tylnym siedzeniu mojego auta. |
Wcześnie rano obudziło mnie słońce nagrzewające wnętrze samochodu. Wyjrzałem na zewnątrz i od razu wiedziałem że moja wielka podróż zaczęła się naprawdę. Takich terenów w Europie po prostu nie ma, nawet na hiszpańskiej mesecie - auto stało na żwirowym ugorze, porośniętym tylko rzadkimi kępami suchej i ostrej trawy, a jedynymi objawem ludzkiej aktywności był widok stadka krów, które zaciekawione podeszło zobaczyć kto je odwiedził. Od samego rana błyskawicznie narastał potężny upał, ale co ciekawe gdzieniegdzie widać było błotniste kałuże - nie wyschły bo woda w nich zawierała rozpuszczoną w dużych ilościach sól i inne minerały, spowalniające parowanie. Oczywiście, nie nadawała się do picia, nawet dla zwierząt. |
Zanim słońce usmażyło mnie na dobre, przekąsiłem coś szybko, zwinąłem biwak i ruszyłem dalej. Otoczenie zmieniało się dość powoli, ale za to sama szosa była wyjątkowo oryginalna - nazywała się bardzo wdzięcznie "Extraterrestial Highway", a tablice przy niej ustawione informowały, że słynie ona z częstych spotkań kierowców z latającymi spodkami i innymi pozaziemskimi obiektami. Na swój prywatny użytek wymyśliłem bardziej racjonalne uzasadnienie tej niepokojącej statystyki - dziwnym zbiegiem okoliczności, w pobliżu były wielkie tereny ćwiczebne US Air Force... W końcu, po przejechaniu kolejnego małego miasteczka otoczonego przez dziesiątki kilometrów pustki, wzgórza zaczęły rosnąć i równocześnie pojawiły się, dość rzadko rozrzucone, drzewa yucca. Poczułem się szczerze wzruszony - do tej pory znałem je głównie z opowiadań Karola Maya. Po następnych kilkudziesięciu kilometrach dołączyły do nich inne gatunki drzew, zagajniki zgęstniały i pustynia się skończyła - dojechałem do granicy Nevady i Utah. |
Pierwszym parkiem narodowym który chciałem zwiedzić w Utah był Bryce Canyon, sławny z fantastycznego lasu piaskowcowych pałek. Jadąc do niego, zauważyłem w pewnym momencie drogowskazy do Parku Stanowego Cedar Creek Breaks. Nic o nim nie wiedziałem, ale ciekawość przemogła i skręciłem sprawdzić co tam jest. Przejechałem kilka kilometrów przez piękny cedrowy las, zaparkowałem przy niewielkiej budce centrum turystycznego, wyjrzałem za barierkę parkingu i po prostu mnie zamurowało. Otworzył się przede mną niewiarygodny widok na zerwy kilkusetmetrowej głębokości amfiteatru z niesamowicie ukształtowanych czerwonych skał. Pojeździłem dłuższą chwilę wzdłuż krawędzi urwiska, zanim zdołałem się od tej panoramy oderwać - pomogła mi tylko myśl, że jeżeli coś takiego można znaleźć w mało znanym parku stanowym, to co dopiero czeka mnie w prawdziwych parkach narodowych! |
Jadąc do Bryce Canyon zatrzymałem się na chwilę w jeszcze jednym interesującym miejscu, zwanym Czerwonym Kanionem. Krótki spacer o mało nie skończył się bardzo nieprzyjemnie, poślizgnąłem się na stromym, twardym i przysypanym zdradliwym żwirkiem zboczu i byłem bliski zrobienia sobie nieplanowanej operacji plastycznej twarzy. Ocalałem jakoś i trochę zdetonowany dobrnąłem w końcu do samego Bryce Canyon. |
Wcześniejsza podróż przygotowała mnie już trochę na to co mogłem zobaczyć, ale i tak krajobraz wywierał kolosalne wrażenie. Droga przez park poprowadzona została wzdłuż krawędzi uskoku skalnego. Poniżej punktów widokowych rozpościerał się pejzaż tysięcy fantazyjnych czerwonych pałek, przetkanych zielenią iglastych zagajników i obramowany na horyzoncie zerwami kolejnych płaskowyży, z których zbudowana jest południowa część Utah. Pogoda była dość pochmurna, ale przy pojawiających się od czasu do czasu przejaśnieniach po piaskowcowym lesie przesuwały się plamy niskiego popołudniowego słońca, rzucającego długie cienie. Po raz pierwszy tego dnia zostawiłem samochód i poszedłem ścieżką Queen's Garden Trail na dłuższy pieszy spacer w głąb kanionu, pooglądać czerwone pałki z bliska. Najciekawszą okazała się "Królowa Wiktoria", od której szlak wziął swoją nazwę - jak widać na zdjęciu, rzeczywiście zdumiewająco przypominała szacowną angielską władczynię. Z umieszczonej obok tablicy informacyjnej wynikało, że kiedyś podobieństwo było jeszcze większe, stopniowo jednak zaciera je postępująca erozja. |
Po mniej więcej godzinie zamknąłem pieszą pętle i głębokim skalnym wąwozem wróciłem na poziom szosy. Zmierzchało już, w zacienionym kanionie zaczęło się szybko ściemniać, jednak na horyzoncie słońce pięknie oświetliło mój następny cel - Park Narodowy Capitol Reef. Już bez pośpiechu pokontemplowałem zachód słońca nad Bryce Canyon, poczekałem aż wzejdzie Księżyc i pojechałem dalej. Nawet po ciemku przejazd był bardzo emocjonujący - przez trzy godziny nie spotkałem co prawda ani jednego samochodu, za to kilkanaście, jeżeli nie kilkadziesiąt, jeleni, pojedynczo i stadkami! Prowadziłem po bardzo krętej drodze maksymalnie skupiony, a i tak dwukrotnie tylko centymetry dzieliły mnie od zderzenia ze znienacka wyskakującymi na szosę rogaczami. W końcu z wielką ulgą dojechałem do campingu już w obrębie parku Capitol Reef i zmordowany usnąłem natychmiast w moim aucie-hotelu. |
|