l'existence
Upił resztkę wina. Wyszedł. Nigdy nie wiedział dokąd zaprowadzą go te nocne wędrówki. Czasem był to klasztor, czasem jakaś leśna polana skryta wśród szponów drzew. Zawsze jednak był ten wydobywający się z wnętrza czaszki zew - coś jakby pieśń nieskończenie smutna, wiejąca grozą nieuniknionego, a zarazem potwornego zakończenia.
Dniem wycieńczony funkcjonował na granicy nieprzytomności, śnił na jawie fragmenty poprzednich nocy - dni właściwych. To one z coraz większą drapieżnością i bezwzględnością pożerały jego osobę. Czuł, iż przestaje być nawet obserwatorem tego co się z nim działo - jego tożsamość w obliczu nocy zanikała. Wraz z nią rozsypywało się jego życie - przestał przychodzić do pracy, a kontakty z innymi ludźmi, surrealistycznie wykrzywione w falującym stanie półświadomości, zredukowały się wnet do widoku osoby barmana, bez słów i cienia zainteresowania napełniającego kolejne kieliszki wina.
Tak też było dzisiaj - zbudziwszy się (a właściwie półzbudziwszy - trudno oddać słowami ten stan, kiedy człowiek przechodzi z nieistnienia w istnienie w stopniu ułamkowym) na łóżku dostrzegł, iż leży w ubraniu i ubłoconych butach. Następną rzeczą jaką zarejestrował było już wnętrze tej knajpy, w której przewegetował resztę dnia, fluktuując gdzieś pomiędzy smakiem ciemnego kąta, latami nie mytych stołów, a obrazem taniego wina. A może to było inaczej? - nie ważne, zapomniał.
W pewnej chwili poczuł to. Jakieś niewyrażalne ukłucie. Smutek? - nie, coś jakby zarodek strachu, zmącenie stanu prawie beztrwania - chociaż nic się wokół niego nie zmieniło. Nic? A jednak. Zaszło słońce. Powoli stawała się noc, a wraz z nią narastający szept, przyswajający każdy skrawek mocy oddawanej przez ustępującą szarość agonii dnia. Jego niepokój rósł w zatrważającym tempie, przerywając w pewnej chwili łańcuchy, którymi skuta była jego świadomość. Znowu myślał! Znowu czuł! Znowu istniał! Gdzie jestem? Co robię? - Ach, tak! Pamiętam!... Och... Nieee!...
Ten okrzyk był jego ostatnim świadomym czynem. Zrozumiał, wiedział - ale było już za późno. Zew, bezwzględny oprawca świadomości, przejął nad nim kontrolę. Nie myślał, nie czuł, nie istniał. Upił resztkę wina. Wyszedł.
Tej nocy szedł długo, dłużej niż kiedykolwiek. Szept natarczywie pchał go przed siebie - tam. Gdzie? Tam. Po prostu. Zawsze było jakieś tam. Później (lecz nie tak bardzo, zresztą czy można mówić o zegarze w monotonii bezczasu?) nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Zaczął iść na czworakach. Potem już tylko pełzł...
Nad ranem na peryferiach metropolii znaleziono martwego człowieka. Z braku danych śledztwo umorzono.
la destination
A więc nastał czas. Będziemy dziś włóczyć się po spelunach, po pustych nadbrzeżach, taplać się w błocie, upadlać na każdym rogu. Dziś każdy zaułek stanie się świątynią rozpusty, każdy łyk wina heretycznym aktem naszej mszy w świątyni grzechu. Dziś rozpalimy płomienie pożądań i zagotujemy w nich naszą krew. Sprzedamy czas za rozkosz, życie za niemoc.
A więc chodźcie, wypełznijmy z mroków rur kanalizacyjnych, studzienek, cieni latarń. Ukażmy swą siłę, ukażmy swoje prawdziwe oblicze. Zerwijmy ściany, baldachimy, zasłony kłamliwych oczu. To nasz czas!
A więc weźcie ze sobą robactwo, weźcie choroby, śmierć, weźcie też rozkładające się zwłoki, kał. Wywleczemy je na powierzchnię, z nich i z waszych rozpadniętych twarzy, zrujnowanych gestów, obumarłych słów tworząc dekorację dla naszego tańca zmysłów, bezbożnej ekstazy wrażeń. I już na zawsze będziemy tak pulsować zjednoczeni ze światem.
Aż ktoś stłucze lustro.
l'amour
W szeleście liści opadających z drzew, gołębich piór, przewracanych kartek opowiadań stałaś się. A przedtem Ciebie nie było. Może jest to stwierdzeniem trywialnym, choć... Twoje narodziny zbiegły się z nastaniem dnia, dnia który nie miał się zakończyć (a przynajmniej tak o nim zdawałaś się mówić). I byłaś. A Twoje słowa, zarówno te wypowiedziane, jak i te które były rozumiane w ich bezdźwięcznym brzmieniu, rozświetliły ulice, parki mieniące się ptasią obecnością, no i oczywiście ten kieliszek wina, ożywiony Tobą.
Obudzony Twoim światłem (a może światłem dnia, zresztą te na początku różne jasności wnet zlały się w jeden nierozróżnialny strumień) patrzył on w Ciebie, słuchał, czuł i - nie potrafiąc uczynić więcej - radośnie rzucał refleksy dookoła, tworząc abstrakcyjny kolaż promieni na drewnianej posadzce.
Twoje słońce oświetliło wielu. Niektórzy z nich też podnieśli ręce w górę, by czerpać życiodajne uśmiechy, inni zdezorientowani krążyli po zaułkach próbując dojść o co chodzi, jeszcze inni zaś (tych było najwięcej) nie dostrzegli Ciebie w ogóle i dalej kroczyli w pasmach cienia rzucanych przez uschnięte drzewa.
Lecz to nie ważne, bo Ty przecież byłaś. I...
[pod wpływem Zuzi, Cortázara, Ryby i Viana]
[21-22-23.IX.2001]
|