Sukces: lipiec 1999 |
Bez dwóch zdań, dostałem od Góry niezłą lekcję pokory. Mimo kilku przymiarek, nie udało mi się wejść na szczyt żadną z dróg wspinaczkowych, a dwie próby turystyczne nie udały się, raz z powodu załamania pogody, a raz z powodu przecenienia własnych możliwości kondycyjnych. Mont Blanc to może nie Everest, ale pokazał że należy traktować go z szacunkiem. Gdy więc kilka lat później nadarzyła mi się okazja do następnego podejścia, podszedłem do niej znacznie ostrożniej. Podsumowałem swoje poprzednie doświadczenia: uznałem że przy moim wieloletnim doświadczeniu wspinaczkowym trudności techniczne turystycznych tras na Mont Blanc nie stanowią żadnego problemu, ale z pogodą i aklimatyzacją nie ma żartów. Po pierwsze, zaplanowałem więc minimum tydzień na pobyt w Chamonix, żeby mieć szanse przeczekania ewentualnej złej pogody. Po drugie, postanowiłem popracować nad formą i nie wybierać się nad szczyt zaraz po całonocnej (albo i dłuższej) podróży. |
Gdy więc w lipcu 1999 roku przyjechałem ponownie do Chamonix, na rozgrzewkę spakowałem potężny plecak, na oko ze 25 kg różnych gratów - sprzęt biwakowy, żywność, mój ekwipunek fotograficzny, który poważnie się rozrósł od czasów poprzednich prób, i poszedłem na długą wycieczkę trawersującą szczyty Aguilles Rouges (Czerwonych Igieł), tatrzańskiego w charakterze łańcucha 2-3 tysięcznych szczytów po drugiej stronie doliny w której leży Chamonix. Przez dwa dni przeszedłem ponad 30 km i ponad 2500 m podejść, wszystko w pięknej scenerii, nie mówiąc o romantycznym samotnym biwaku pod gołym niebem w pobliżu szczytu Brevent. Jedynym minusem była marna pogoda nad wysokimi Alpami: Mont Blanc cały czas siedział w chmurach i widoki były nienadzwyczajne. |
Wyprawa dała mi nieźle w kość, ale też wzrósł znacznie mój optymizm co do szans zdobycia "celu głównego". Po powrocie dzień odpoczywałem na campingu w Chamonix. Prognoza pogody była ciągle obiecująca, więc zadzwoniłem do Genewy do kolegi, Mikołaja Misiaka, z którym umówiłem się tym razem na wspólną wycieczkę (Mikołaj na co dzień pracuje w tym samym co ja Instytucie Fizyki Teoretycznej UW w Warszawie, ale od roku był na dłuższym stażu w laboratorium CERN w Genewie i też od dawna bez powodzenia próbował "zaliczyć" Mont Blanc). Po raz kolejny postanowiliśmy spróbować wejścia od strony Vallee Blanche. Tradycyjnie więc wjechaliśmy po południu kolejką na szczyt Aguille du Midi, zeszliśmy do doliny poniżej i rozłożyliśmy biwak. Namiotów wokół było mniej niż zwykle, być może dlatego że początek lipca to jeszcze okres przed rozpoczęciem głównego sezonu turystycznego - Francuzi gremialnie zaczynają swoje wakacje 15 lipca i dopiero wtedy wszędzie z dnia na dzień robi się tłok. |
W nocy znów zaczęła mi dokuczać wysokość. Nic nadzwyczajnego, trochę bólu głowy i zatok, ale po poprzednich doświadczeniach wolałem już dmuchać na zimne. Obudziliśmy się co prawda na próbę około 3 rano, czułem się jednak kiepsko i postanowiłem nie kusić licha i spędzić w namiocie kolejną dobę dla lepszej aklimatyzacji. Poszedłem więc spać dalej. Mikołaj za to nie mógł uleżeć spokojnie na widok węża światełek na zboczu Tacula i postanowił "rozpoznać bojem" przynajmniej fragment drogi na szczyt. Około 7 zostawił mnie na biwaku i wyruszył ścieżką wydeptaną w nocy przez tłum poprzedników. Ja podrzemywałem budząc się co pewien czas aż do wczesnego popołudnia. Zdecydowanie był to dobry pomysł: samopoczucie poprawiało mi się z każdą godziną. Byczenie się w śpiworze było to tym fajniejsze że po bardzo zimnej nocy słońce rozkosznie nagrzało namiot i wysuszyło zawilgotniałe od kondensujących się oddechów wnętrze. W końcu nie mogłem już spać i wydobyłem się ze śpiwora żeby coś zjeść i porobić zdjęcia. Pogoda i widoki były fenomenalne: intensywnie błękitne niebo, białe śniegi i różnokolorowe granity ścian: rudobrązowy pobliskiej południowej ściany Midi i otaczających dolinę szczytów aż do całkowicie czarnych skał na odległych skalno-lodowych urwiskach Grandes Jorasses. Zrobiłem więc kilka ujęć panoram, ze szczególnym uwzględnieniem masywu Jorassów. Mniej więcej około 2-3 po południu zaczęły wracać pierwsze grupy turystów schodzących ze szczytu Mont Blanc. W większości wyglądali na kompletnie wykończonych, wlokąc się powolutku przechodzili koło naszego namiotu i w rozmiękłym śniegu dreptali dalej w kierunku grani wiodącej do stacji kolejki (ostatnia odjeżdża o 5 po południu, więc trzeba się dobrze sprężać żeby zdążyć na czas). W końcu wrócił i Mikołaj, dosłownie na ostatnich nogach! Doszedł do przełęczy Col Maudit, mniej więcej do miejsca gdzie zawróciliśmy w 1995 roku. Nie rozchorował się co prawda jak ja, ale przy braku aklimatyzacji zmęczył się tak, że zaczął mieć wątpliwości czy następnego dnia da radę w ogóle pójść gdziekolwiek (Col Maudit to dopiero 1/3 drogi na szczyt). Na razie osuszył duszkiem półtoralitrową butelkę wody mineralnej i poszedł spać. Dla odmiany ja zdecydowałem się na krótki spacer i przeszedłem się do wybudowanego kilka lat wcześniej na pagórku na krawędzi doliny schroniska Refuge des Cosmiques. Nb. jest ono niezłą alternatywą dla zamożniejszych a nie mających ochoty spać w namiocie na śniegu - tylko rezerwację trzeba robić długo wcześniej, bo "Kosmiki" są zazwyczaj bardzo zatłoczone. Nie byłem tam nigdy wcześniej i spotkała mnie przyjemna niespodzianka - w bardzo rozsądnej cenie (około 20 zł) dostałem omlet "górski", pyszny i przybrany świeżymi warzywami. Pełne zaskoczenie: górskie biwaki zawsze kojarzyły mi się dotąd raczej z wcinaniem jakiś paskudnych konserw niż ze zdrową żywnością. Dodatkową atrakcją są naprawdę piękne widoki z tarasu schroniska: cudowna panorama Vallee Blanche i oryginalny widok Aguille du Midi od innej niż zazwyczaj strony. Zadowolony i najedzony wróciłem do namiotu. Przed zmrokiem obudził się Mikołaj, odświeżony i znów pełen optymizmu, też poszedł schroniska zadzwonić do żony i uspokoić ją że zdecydowaliśmy się zostać dzień dłużej, po czym w bojowych nastrojach już obaj zalegliśmy na drugi biwak. |
Scenariusz poranny mieliśmy przećwiczony: pobudka o 3, zagotowanie czegoś ciepłego do picia (raczej soku niż herbaty, bo woda wrze tu może w 75-80C i herbata marnie się parzy), wmuszona z trudem kanapka, rytuał wbijania się w ekwipunek: parę warstw ubrań, uprzęże, latarki czołowe, raki, czekany i, około 4, wyruszamy! Chwilę wahania przeżywam tylko przy pakowaniu aparatu: grat jest sakramencko ciężki, a już nie raz się przekonałem, że akurat tutaj ma to zasadnicze znaczenie. W końcu jednak żyłka fotograficzna przeważa i decyduję się go zabrać, plus dwa obiektywy-zoomy: szerokokątny 20-35 i standardowy 28-70. Wszystko razem waży minimum dwa kilo, ale trudno - nie darowałbym sobie później gdybym ich nie wziął. Zresztą dwa kolejne biwaki na wysokości wyraźnie zrobiły swoje - mimo że 4 rano to nie jest moja ulubiona pora na wysiłek fizyczny, nareszcie czuję się jak człowiek. Na Tacula podchodzimy szybko i bez problemów, jedyny emocjonujący fragment to trawers pod trzema olbrzymimi lodowymi serakami mniej więcej w połowie ściany. Wyglądają jak trzy wagony kolejowe wbite na sztorc w zbocze góry. Tak seraki zawsze prędzej czy później się przewracają, sztuka polega na tym żeby się nie znaleźć pod nimi właśnie wtedy. Robimy więc dłuższy postój dla wyrównania oddechu, po czym pokonujemy niebezpieczny kawałek truchtem. Pod szczytem Tacula przeżywamy kolejny cudowny świt, ze śniegami zmieniającymi kolory od granatu i szarości przez pomarańcze i róże aż do oślepiającej białości. W końcu w dobrym czasie, około 6.30, dochodzimy do Col Maudit - jest tak wcześnie że na przełęczy i zboczu Mont Maudit kładzie się jeszcze długi cień Mont Blanc du Tacul. Doszliśmy tu o ponad dwie godziny szybciej niż zajęło nam to w 1995 roku, co traktuję jako kolejny sygnał poprawy kondycji. |
Następny fragment podejścia, na grań Mont Maudit, jest najtrudniejszy technicznie. Zależy to zresztą od ilości śniegu: zima 1998/99 była szczególnie śnieżna (proszę przypomnieć sobie relacje w dziennikach o setkach turystów odciętych przez lawiny w Szwajcarii i Austrii), dodatkowo nasza wyprawa przypadła praktycznie na początek alpejskiego lata, więc śniegu było dużo. To znaczne ułatwienie: śnieg zasypuje szczeliny w lodowcu i przynajmniej mniejsze z lodowych progów (oczywiście za dużo śniegu to też niedobrze, bo robi się lawiniasto). W rezultacie prawie do samej grani szczytowej Mont Maudit mogliśmy podejść po bardzo stromym ale łatwym stoku. W połowie zbocza zauważam coś leżącego na zboczu kilkadziesiąt metrów od wydeptanej ścieżki. Brnąc po pas w świeżym śniegu idę sprawdzić co to jest i znajduję składany kijek narciarski, a kawałek wyżej drugi: musiały wypaść komuś z plecaka. Miła niespodzianka: zawsze chciałem takie mieć... Ostatnie 50 m zrobi się trudniejsze: podcięta szczeliną lodowa ścianka, z początku prawie pionowa, później trochę się kładąca. Gdyby była "dziewicza", mogłaby być całkiem emocjonująca. Na szczęście tłumy które przeszły przed nami wybiły w lodzie potężne stopnie, w które buty wchodziły po kostkę, szło się więc prawie jak po drabinie. Mimo to po raz pierwszy decydujemy się na wyciągniecie liny: pion robi silne wrażenie, szczególnie na Mikołaju który nie ma specjalnie wprawy w chodzeniu w rakach (prawdę mówiąc miał je na nogach wcześniej tylko raz, przy poprzedniej, nieudanej jak można się domyślać, próbie wejścia na Mont Blanc). Wchodzę pierwszy i asekuruję go z czekana wbitego w lód. Po ekscytującym kwadransie zabawa się kończy i wychodzimy na płaską i bezpieczną drugą stronę grani Mont Maudit. Humory mamy coraz lepsze: jest ciągle bardzo wcześnie, mniej więcej 8.30, jesteśmy już bardzo wysoko (około 4500 mnpm), forma dopisuje bez zarzutu, pogoda fenomenalna a szczyt wydaje się być w zasięgu ręki. Po raz pierwszy zresztą zaczyna go być widać: do tej pory zasłaniały go Tacul i Mont Maudit. |
Z grani Mont Maudit zaskakująco długim trawersem w poprzek umiarkowanie nastromionych śnieżnych stoków schodzimy na ostatnią przełęcz, Col de la Brenva. Niestety obniżenie jest dość spore, może 100-150 m, widać że droga powrotna nie będzie całkiem ulgowa - na wysokościach na których jesteśmy nawet takie podejście może już dać w kość. Za to wydaje się że dalsza trasa jest już zupełnie łatwa - Mont Blanc góruje nad nami łagodną i obłą kopułą, prawdę mówiąc wygląda jak trochę przeskalowany Małołączniak widziany zimą z Giewontu. Na przełęczy odpoczywa spory tłumek, mobilizując się do ostatniego podejścia i, niestety, znajduje się właściciel kijków które znalazłem na Mont Maudit! Z żalem oddaje: podpierałem się nimi po drodze i już je polubiłem. Facet co prawda obiecuje piwo w schronisku po zejściu, ale jakoś nie wierzę w możliwość ponownego spotkania. No cóż, zamiast kijków zostaje mi dobry uczynek... Powyżej przełęczy okazuje się że wrażenie braku trudności jest trochę złudne: ścieżka rzeczywiście jest łatwa, ale przechodzi przez wąski przesmyk między pasem skał po prawej i nakrytą lodową przewieszką potężną szczeliną po jej lewej stronie (oba widoczne na zdjęciu), i ewidentnie jest to jedyna sensowna możliwość przebycia tego kawałka. Przy dobrej pogodzie nie ma problemu ze znalezieniem przejścia, ale we mgle i burzy mogłoby być niewesoło. Powyżej pasa skał chodzimy na spore plateau i robimy małą przerwę na podziwianie widoków. Przejrzystość powietrza jest fenomenalna, widać szwajcarskie Alpy odległe o 100 i więcej kilometrów. Większości nie rozpoznaję, ale niektóre są nie do pomylenia, jak choćby skalna iglica Matterhornu. Niestety, pojawiają się zwiastuny kłopotów - z dolin niepokojąco szybko podnoszą się chmury. Równocześnie zaczynam znów czuć wpływ wysokości - jesteśmy już ponad kilometr powyżej biwaku i moja aklimatyzacja zaczyna zawodzić. Do szczytu jest już bardzo blisko, może 300 m przewyższenia, ale końcówka dłuży się niemożliwie. Męczę się błyskawicznie i zaczynam podchodzić metodą himalajską: na raz najwyżej 30 kroków i przerwa na wyrównanie oddechu. Posuwam się bardzo wolno, z 30 kroków robi się 20, potem 10, ostatnia godzina wymaga maksymalnej koncentracji siły woli. Mikołaj jest trochę szybszy, ale i ja jestem zdecydowany dojść za wszelką cenę: za dużo już było tych odwrotów. Nie wszystkim się udaje: widzimy jak z plateau pod nami wyczerpaną grupkę zabiera śmigłowiec. W końcu, około 12.30, po 8.5 godzinnym podejściu, jesteśmy na szczycie!!! Nareszcie!!! |
Na wierzchołku atmosfera jest całkiem sielankowa: po jednej stronie grani wieje co prawda dość lodowaty zefirek, ale po drugiej jest słonecznie, zacisznie i zdumiewająco ciepło. Siadamy wśród grupki innych szczęśliwców i rozkoszujemy się sukcesem. Altimetr wbudowany w mój zegarek Casio pokazuje 4700 mnpm (nie jest zbyt dokładny), a barometr około 500 mb, połowę ciśnienia na poziomie morza! Nic dziwnego że z kondycją w końcówce nie było najlepiej. Słoneczko jest tak rozleniwiające że muszę opanować atak senności. Nie pora jednak na odprężenie: większa część horyzontu jest już pod chmurami, zasłonięte są szwajcarskie Alpy, Genewa i nawet pobliski Mont Blanc di Courmayer, leżący po włoskiej stronie przedwierzchołek Mont Blancu w którym kulminują wielkie skalne filary: Narożny, Freney i Brouillard. Pijemy po łyku wody, Mikołaj ku memu najwyższemu podziwowi wyciąga jakąś kanapkę (ja mam mdłości na samą myśl o zjedzeniu czegokolwiek), prosimy kogoś o zrobienie nam "zdjęcia szczytowego" i po kwadransie zaczynamy schodzić. Łatwym terenem wracamy bez problemu na Col de la Brenva, i tu jak ręką odjął znikają moje problemy z wysokością - najwyraźniej te ostatnie 500 m było kluczowe. W samą porę zresztą - na przełęczy wchodzimy w chmury, które będą towarzyszyć nam już do samego namiotu. Widoczność się kończy (zdjęcia też, niestety), zaczynamy brnąć w gęstej mgle, mając przez większą część czasu wydeptaną w śniegu ścieżkę jako jedyny punkt orientacyjny. Na szczęście nie wieje i nie pada, więc nie ma ryzyka że szlak zostanie zatarty. Jesteśmy coraz bardziej zmęczeni i wszystko zaczyna nam się dłużyć w nieskończoność (tym bardziej że mgła utrudnia ocenę odległości): powrotne podejście na Mont Maudit, ostrożne zejście z grani trudną ścianką (znów wyciągamy linę), długi trawers Col Maudit. Na Col Maudit dopijamy resztkę wody i dalej jest jeszcze gorzej, bo błyskawicznie zaczyna nas męczyć pragnienie. Już się nie dziwię dlaczego turyści których widziałem wczoraj wracających do kolejki wlekli się tak wolno - my też jesteśmy kompletnie wykończeni. Znów muszę zmobilizować resztkę sił, i w końcu, o 7 wieczór (15 godzin od wyjścia, 6.5 godziny od rozpoczęcia zejścia) docieramy jakoś do namiotu. Jest już za późno na kolejkę, czeka nas więc kolejny, trzeci z rzędu biwak. |
Nie mogę powiedzieć żebym następnego dnia obudził się świeży i wypoczęty (Mikołaj podobnie), ale humory mamy wyśmienite: w końcu się udało, praktycznie w 10-tą rocznicę mojej pierwszej próby! Zwijamy dziarsko biwak i, już mniej dziarsko, zaczynamy ostatnie powrotne podejście do stacji kolejki. Niby to tylko 200 metrów przewyższenia, ale czujemy w mięśniach wysiłek poprzedniego dnia, no i plecaki mamy o wiele większe. Za to w nocy rozwiały się chmury i Vallee Blanche żegna nas pięknymi widokami. W końcu docieramy jakoś na tarasik przed tunelem wiodącym do stacji, zabezpieczamy raki i czekany chowając je w plecakach (inaczej można wybić oko sąsiadowi w wagoniku kolejki) i jedziemy na dół. Koniec przygody, a raczej - czas pomyśleć o następnej! |
Krótkie podsumowanie: mam nadzieję że tych którzy przeczytali mój reportaż nie muszę przekonywać o turystycznej atrakcyjności Mont Blancu. Zalecam jednak rozwagę w planowaniu takiej wycieczki. Rozpisywałem się szeroko o kondycyjno - aklimatyzacyjno - pogodowych trudnościach wejścia. Mówiąc krótko, jest to naprawdę kawał góry. Z Chamonix do szczytu jest prawie 4 km różnicy wysokości, cztery razy tyle co z Morskiego Oka na Rysy, a trudności nie rosną bynajmniej proporcjonalnie - każdy następny kilometr w górę jest poważniejszym wyzwaniem. Są jednak i inne problemy. Po pierwsze, trzeba mieć przyzwoity zestaw sprzętu: rozsądne ubranie, buty, raki, czekan, uprząż, linę (bez liny można się ewentualnie obejść na najłatwiejszej technicznie trasie z Les Houches, ale znacznie zwiększa to możliwość nieprzyjemnych komplikacji). Po drugie, trzeba trochę umieć się tym sprzętem posługiwać. Ja się parę sezonów przewspinałem zimą w Tatrach i latem w Alpach i Kaukazie, więc trudności techniczne turystycznego wejścia na Mont Blanc nie stanowiły dla mnie żadnego problemu i dlatego prawie o nich nie pisałem. Jednak ktoś kogo doświadczenie ogranicza się np. do przejścia Orlej Perci latem może spodziewać się, powiedzmy, sporych emocji. Problemy potęgują się jeszcze przez to że trzeba je pokonywać wszystkie na raz: nie jest dobrze uczyć się chodzenia w rakach na wysokości na której męczy normalny spacer. Brak doświadczenia i sprzętu można częściowo obejść, wynajmując w Chamonix ekwipunek (100-200 USD) i zawodowego przewodnika (400 USD?). Należy jednak wziąć pod uwagę że przewodnik forsę bierze chętnie ale nie gwarantuje sukcesu - gdy zawiedzie pogoda czy kondycja, to za następną próbę trzeba będzie zapłacić ponownie. Jeżeli ktoś jednak pokona te przeszkody i wejdzie na szczyt, to gwarantuję że będzie pamiętał tę przygodę do końca życia! |
Janusz Rosiek, 12.01.2000
|
|