Próby: 1989-1995
|
Pierwszy raz spędziłem wakacje u podnóża Mont Blanc, w uroczym
miasteczku Chamonix, latem 1989 roku
w
ramach obozu organizowanego przez warszawski Uniwersytecki Klub
Alpinistyczny. Wtedy jednak zainteresowany byłem wspinaczkami w tym
rejonie i "łatwe" turystyczne trasy miałem w głębokiej pogardzie.
Próbowałem za to przejść raczej poważną klasyczną drogę wspinaczkową
na Filarze Freney na południowej (leżącej po włoskiej stronie granicy)
ścianie Mont Blancu. Próba zakończyła się jeszcze przed wejściem w
ścianę - w czasie biwaku w Bivacco Eccles, małej metalowej puszce
przyklejonej na wysokości 4000 m do zbocza pod tzw. Granią Innominaty
rozchorował mi się partner i z trudem udało nam się wycofać bez
wzywania pomocy.
|
Następną, prawie
udaną próbę podjąłem dwa lata później, w lipcu 1991. Tym razem przez
miesiąc byłem studentem Szkoły Fizyki Teoretycznej w Les Houches
(wioska leżąca w tej samej dolinie l'Arve co Chamonix, 12 km bliżej
wlotu doliny). W ciągu tygodnia chodziłem na wykłady, a w weekendy
jeździłem do Chamonix, gdzie biwakowali moli koledzy z klubu
wysokogórskiego, i chodziłem z
nimi na wspinaczki. Na pierwszy weekend pojechaliśmy kolejką na
Aguille du Midi (3842 mnpm), zeszliśmy na biwak do leżącej poniżej
Vallee Blanche (czyli po polsku Białej Doliny, jako że jest po brzegi
wypełniona lodowcem) i następnego dnia zrobiliśmy na rozgrzewkę
niedużą ale ładną skalną drogę na ścianie Point Lachenal (kończąc ją
zresztą w potężnej burzy). Tydzień później jakoś wszyscy byli już ze
sobą poumawiani, nie mogłem znaleźć partnera, zrezygnowałem więc ze
wspinania i w zamian postanowiłem jednak samotnie wybrać się
turystycznie na Mont Blanc. Ponieważ wcześniej spałem już dwa dni w
Vallee Blanche na dużej wysokości (3500 m), czułem się
zaaklimatyzowany i ambitnie założyłem że dam radę wejść na szczyt
jednego dnia, i to startując z niedużej wysokości, z pośredniej stacji
kolejki na Aguille du Midi - Plan d'Aguilles, około 2400 mnpm.
|
Spakowałem
śpiwór, płachtę biwakową, trochę jedzenia, litr wody, maszynkę
butanową i pojechałem pierwszą poranną kolejką na Plan d'Aguilles.
Droga wejściowa z Plan idzie dalej trawersem w poprzek lodowca Bosson
do schroniska Grand Mulet, dalej na tzw. Grand Plateau i wychodzi na
grań szczytową Mont Blanc tuż poniżej Bivacco Vallot. Poza ostatnim
odcinkiem powyżej Grand Plateau pokrywa się ona z drogą pierwszych
zdobywców, dr. Paccarda i ekipy, z roku (chyba) 1786. Do Grand Mulet
(mniej więcej 3000 mnpm) szło mi się nieźle, chociaż sporo czasu
straciłem na kluczenie między szczelinami przy przekraczaniu lodowca.
Potem zaczęły się schody: moja aklimatyzacja okazała się
niedostateczna i zacząłem coraz silniej odczuwać wpływ wysokości. Podszedłem do śnieżnego plateau na około 3500-3600 m
i tam mnie całkiem ścięło. Wyciągnąłem więc karimat, śpiwór i
zdrzemnąłem się godzinkę na śniegu - to zawsze pomaga przywyknąć do
wysokości. Po tej drzemce poczułem się lepiej i mogłem pójść dalej.
Późnym popołudniem wyszedłem na szczytową grań Bosson, gdzie moja
kondycja zdechła ostatecznie. Krok za krokiem, z trudem powstrzymując
mdłości, dowlokłem się do Bivacco Vallot (4350 mnpm, spore metalowe
pudło bez obsługi z kilkoma pryczami w środku, służące w założeniu
głównie jako schron na wypadek załamania pogody), coś przekąsiłem,
zakopałem się pod warstwą kocy i zasnąłem jak kamień. W sumie tego
dnia startując z Chamonix (położone tak jak Zakopane, około 1000 mnpm)
dotarłem na 4350 m - niezły rezultat, nawet jeżeli pierwszy etap
pokonałem kolejką, ale do wierzchołka zabrakło mi jeszcze 500 m
podejścia.
|
Około 4.30 rano obudzili mnie ludzie
podchodzący z dołu, ze schroniska na wierzchołku Aguille du Gouterre.
Po dobrze przespanej nocy czułem się o wiele lepiej, pozbierałem się
więc szybko i ruszyłem do góry. Zaraz po wyjściu na zewnątrz
schroniska spotkała mnie przykra niespodzianka: w nocy kompletnie
załamała się pogoda, zamiast niebieskiego nieba i lekkiego wiaterku
wokół zrobiło się niezgorsze piekiełko - wichura zacinała krupami
zlodowaciałego śniegu, widoczność spadła do kilku metrów. Mimo to
ambitnie i bardzo nierozsądnie poszedłem granią w kierunku szczytu
(jako jedyny zresztą, wszyscy inni grzecznie przeczekiwali w
Vallocie). Brnąłem samotnie w białym kiślu mielonym wichurą ze dwie
godziny, trzymając się w ostrza grani, bo innych punktów
orientacyjnych po prostu nie było widać. Oblepiło mnie lodem jak bałwana,
stylisko czekana zgrubiało tak, że z trudem mogłem go utrzymać w ręku.
Mimo to już zaczynałem mieć nadzieję że jednak uda mi się dojść do
szczytu, gdy zastanowiły mnie dziwne odgłosy trzeszczenia gdzieś
niedaleko mnie. Szybko zlokalizowałem ich źródło - gdy zginałem
łokieć pod ostrym kątem wokół zaczynały trzeszczeć małe wyładowania,
tak naładowane elektrycznością były chmury wokół!! W tym momencie
stwierdziłem, że dość już tych wygłupów i zacząłem pośpieszny odwrót -
z żalem, bo oceniałem że do szczytu mogłem mieć jeszcze może co
najwyżej 100-200m przewyższenia. Wróciłem do zatłoczonego Vallota,
poczekałem z resztą towarzystwa na poprawę pogody i wczesnym
popołudniem ruszyliśmy długą kolumną w dół, prowadzeni przez dwóch
zawodowych przewodników orientujących się we mgle według kompasów.
Zszedłem inną drogą wprost do Les Houches, w samą porę na niedzielną
kolację z resztą uczestników Szkoły.
|
Po
szkole w Les Houches wspinałem się jeszcze w Chamonix w sierpniu 1991,
zrobiłem sporo fajnych dróg, ale już nie w bezpośrednim otoczeniu Mont
Blanc. Wróciłem do doliny l'Arve latem 1992, i ten wyjazd zaczął się
bardzo pechowo - podczas podejścia, a raczej zejścia systemem stromych
kominów ze stacji kolejki na Grand Montet pod zachodnią ścianę Petit
Drus dostałem się w zasięg małej lawinki spadających kamieni.
Skończyło się solidnie rozbitą głową i różnymi drobniejszymi
stłuczeniami - w sumie bardzo szczęśliwie jak na to co mogło się stać.
Gdyby nie to że nie straciłem przytomności i utrzymałem się na skalnej
półeczce na której stałem spadłbym na lodowiec kilkadziesiąt metrów
niżej i nie byłoby teraz komu pisać tej relacji. Partner opuścił mnie
na lodowiec, stamtąd zabrał mnie śmigłowiec, w szpitalu zszyli mi
ośmiocentymetrową głęboką ranę ciętą na czubku czaszki (do dziś mam
tam dobrze wyczuwalne wgłębienie) i po trzech dniach uważnej
obserwacji wypuścili. Następny tydzień spędziłem głównie chodząc na
basen, potem szwy mi wyjęli i postanowiłem jednak trochę się
powspinać. Na rozgrzewkę zrobiłem kilka krótkich skalnych dróg na
Igłach Chamonix,   a potem przymierzyłem się
jeszcze raz do innej wspinaczki na Mont Blanc, tym razem na potężnej
800 metrowej ścianie tzw. Wielkiego Filara Narożnego. Z partnerem
(Tomkiem Kohlerem) pojechaliśmy więc na Aguille du Midi, przecięliśmy
całą Vallee Blanche i podeszliśmy do Bivacco Ghiglione, kolejnej
metalowej skrzynki tym razem na przełączce Col Trident. Po biwaku
przetrawersowaliśmy w nocy przełęcz Col Moore i lodowiec Brenva
spadający spod wschodniej ściany Mont Blanc, zaczęliśmy forsować ostatnią barierę seraków
zagradzającą dostęp do ściany i tu, jak mawiało się w alpinistycznym
żargonie, "siadła mi psycha" (cytuję dosłownie). Mówiąc po ludzku po prostu przestraszyłem się ogromu
i trudności ściany - robiłem już drogi podobnej klasy w przeszłości,
ale tym razem najwyraźniej za mało czasu upłynęło od wypadku i nie
starczyło mi odwagi do podjęcia wyzwania. Tomek poszedł solo na
łatwiejszą drogę, tzw. Ostrogę Brenvy, a ja samotnie wróciłem do
stacji kolejki na Midi. Kolejna próba ataku na szczyt zakończyła się
więc znowu odwrotem.
|
Ponownie znalazłem się pod Mont
Blanc latem 1995, w nieco innych okolicznościach. Mieszkaliśmy wtedy
z żoną (też się wspinającą!) w Niemczech w Karlsruhe (miałem tam
stypendium podoktoranckie fundacji Humboldta) i dość często
podróżowaliśmy do Hiszpanii, gdzie kończyłem kilka prac rozpoczętych
rok wcześniej w czasie podobnego stypendium na Uniwersytecie w
Walencji. Chamonix jest mniej więcej po drodze, postanowiliśmy więc
spróbować wejść na szczyt "przy okazji", w przerwie jednej z takich
podróży. Pojechaliśmy więc nocnym pociągiem z Walencji do
Genewy (z której przy dobrej pogodzie Mont Blanc jest pięknie
widoczny), tam dołączył do nas kolega,
Andre Sopczak (Niemiec, też fizyk pracujący w laboratorium CERN) i
zawiózł swoim autem do Chamonix (dla niezorientowanych: to tylko 90 km
autostradą). Wybraliśmy tym razem inną, krótszą trasę podejścia,
startującą ze szczytu Aguille du Midi - turystyczną, choć technicznie
nieco trudniejszą niż szlaki z Les Houches czy Plan d'Aguilles którymi
szedłem w 1991 roku. Daje ona większe szanse wejścia na szczyt w
jeden dzień, oczywiście jeśli ma się wystarczającą aklimatyzację. Po
południu wyjechaliśmy więc znów kolejką na szczyt Midi, zeszliśmy na
lodowiec i rozbiliśmy namiot.
Biwakuje się na śniegu i trzeba mieć do tego przyzwoity ekwipunek: w
nocy nawet latem temperatura często spada do -10 C albo i niżej. Za
to w dzień w słońcu przy dobrej pogodzie bywa i +30 C, wahania
temperatury są więc jak na Saharze. W dobrym śpiworze śpi się bez
problemu, tylko twarz marznie, no i oczywiście trzeba spać w czapce
żeby sobie nie odmrozić uszu. Minimum jeden biwak jest jednak
niezbędny do aklimatyzacji, o ile wcześniej nie zdobyło się jej w
jakiś inny sposób - trzeba by mieć naprawdę fenomenalny organizm żeby
bez tego działać skutecznie na wysokości prawie 5000 mnpm.
|
W nocy spaliśmy dość marnie, rozbolała mnie
głowa i zatoki. Mimo to dzielnie zerwaliśmy się o 3.30 rano, dość
późno jak na tę trasę, upichciliśmy jakąś zupkę z liofilizatów i około
4.30 wyruszyliśmy.
Trasa wejściowa z Vallee Blanche wiedzie przez dwa mniejsze
wierzchołki, Mont Blanc du Tacul i Mont Maudit (o wysokościach około
4200 i 4600 mnpm) i dwie przełęcze: Col Maudit i Col de la Brenva.
Początek zawsze wygląda bardzo zabawnie: startuje się oczywiście w
ciemnościach (Francja jest dalej na zachód niż Polska i nawet na
początku lata świt jest najwcześniej około 5) i pierwsze co się rzuca
w oczy to świetlny wąż setek latarek na stromych śnieżnych stokach
Mont Blanc du Tacul, którymi przyświecają sobie ci którzy wyszli
wcześniej. Na początku szło się nam całkiem nieźle: sprawnie
przecięliśmy płaskie dno doliny i w niezłym tempie zaczęliśmy forsować
zbocza Tacula. Wyjście
w nocy ma tę dodatkową zaletę że śnieg jest porządnie zmrożony i tak
twardy że zagłębiają się w nim tylko zęby raków - idzie się szybko i
bez wysiłku, tylko na stromych zboczach nieprzyjemnie wykręcają się
kostki. Około 6 rano wzeszło słońce i zrobił się przepiękny widok na
całą dolinę Vallee Blanche, Aguille du Midi, Igły Chamonix i panoramę
4-tysięcznych szczytów po drugiej stronie lodowca Mer de Glace. W
najwspanialszym momencie przez krótką chwilę wszystko było zalane
wspaniałą pomarańczową poświatą. W końcu około 8 rano
przetrawersowaliśmy ostatni śnieżny stok poniżej wierzchołka Mont
Blanc du Tacul i zeszliśmy na pierwszą przełęcz, Col Maudit (około
4000 mnpm). Tu zaczęły się kłopoty - pierwszy i jak na razie na
szczęście jedyny raz w życiu dostałem prawdziwej choroby
wysokościowej, ze wszystkimi charakterystycznymi objawami: bólem i
zawrotami głowy, mdłościami, biciem serca, silnym osłabieniem. Góra
zemściła się za zlekceważenie jej i zbyt pośpieszną próbę ataku:
wariant przygotowań obejmujący jedną noc w pociągu a następną źle
przespaną na wysokości 3500 m okazał się kiepskim pomysłem. Z
najwyższym trudem zmobilizowałem resztkę sił i, eskortowany przez
Kasię i Andre, wlokąc się noga za nogą, dałem radę wrócić pod szczyt
Tacula i zejść do namiotu. Trwało to dwa razy dłużej niż poranne
podejście. Na biwaku przespałem się i to w połączeniu ze
zmniejszeniem wysokości pomogło - już bez większych kłopotów
wróciliśmy do kolejki. Znów się nie udało!!
|
Powrót do strony Mont
Blanc | Następny etap
|