Podróż na północ |
Do Sztokholmu przeprawiłem się promem w czerwcu już z samochodem. 20 lipca dołączyła, również promem, moja żona, Katarzyna, i ruszyliśmy! Plany mieliśmy nie do końca sprecyzowane: stałym punktem było tylko dotarcie do Nordkapp i obejrzenie tamtejszej głównej atrakcji turystycznej - "słońca o północy". Poza tym pomysły mieliśmy różne: połażenie po szwedzkich parkach narodowych obejmujących kilka łańcuchów górskich już niedaleko koła polarnego, może rafting na jakiejś rzece, poza tym zwiedzanie norweskich fiordów i wysp. Pierwszą część planów błyskawicznie zweryfikowało życie: nie wiem kiedy należy uprawiać pieszą turystykę w Laponii i jak to się robi, ale nam się nie udało: wypłoszyły nas stamtąd w mgnieniu oka nieprzebrane stada krwiożerczych komarów, nieporównywalne w rozmiarze, ilości i agresywności do niczego co można spotkać w Polsce, a prawdę mówiąc w ogóle nie przypominam sobie czegoś podobnego w żadnej części świata w której byłem. W rezultacie, przez wnętrze Laponii po prostu przejechaliśmy, zatrzymując się tylko w co ciekawszych miejscach na krótkie zwiedzanie lub spacery. I tak jazda do wybrzeża Morza Barentsa zajęła nam 3 dni: ze Sztokholmu to 2000km drogami o przyzwoitej nawierzchni, ale na długich odcinkach bardzo wąskimi i bez pobocza. Mimo że przejazd z konieczności był raczej pospieszny, to na brak wrażeń nie można było narzekać - krajobrazy, przyroda i cała atmosfera jest fascynująca, im dalej na północ tym bardziej. |
Pierwsze 300km za Sztokholmem, mniej więcej do jeziora Siljan i regionu Dalarny, jest jeszcze stosunkowo cywilizowane: sporo wiosek, mnóstwo większych i mniejszych jezior. Trochę takie nasze Mazury, tylko niektóre jeziora bywają bardzo duże, większe niż w Polsce. Lokalna specjalność to skanseny: każda większa wioska ma własny. Jest ich tyle że chyba przeniesiono już do nich wszystkie stare domy które zachowały się w Skandynawii. Pierwszy, największy i najsławniejszy jest oczywiście w samym Sztokholmie, ale temat na inny artykuł. Te wioskowe nie są aż tak imponujące i w większości dość do siebie podobne: łączka z gromadką starych domków, z różnych okresów i rejonów, często całkiem odległych od samych skansenów. Mnie się szybko znudziły, ale Kasia oglądała je z niemalejącą fascynacją. Druga ciekawostka na którą natknęliśmy się w tej okolicy to coś w rodzaju supermaratonu. Szwedzi najwyraźniej biegają nie tylko na nartach! W pewnym momencie na szosie nr. 45, którą jechaliśmy (główna szosa przecinająca środek Szwecji z południa na północ), trafiliśmy na policyjną blokadę. Przyczyna szybko się wyjaśniła: nadjechała kolumna wozów technicznych, a za nią coraz liczniejsze grupki na oko mocno już wyczerpanych biegaczy, oczywiście z bardzo czarnym Murzynem na przedzie. Lokalni obserwatorzy wyjaśnili nam ze jest to doroczny bieg którego uczestnicy pokonują ponad 300km w czasie 4 dni, ponad 80km dziennie!!! My trafiliśmy na drugi dzień biegu. Trochę nam szczęki opadły - maraton biega ostatecznie sporo amatorów, ale do takiej imprezy trzeba mieć naprawdę końskie zdrowie. Co więcej, bieg odbywa się wzdłuż rzeki i jest jedną z "triady" zawodów odbywających się dorocznie: wiosną ten sam odcinek pokonuje się kajakami, a zimą na saniach biegnąc za psimi zaprzęgami. |
Za Dalarną, aż do Oestersundu, jedzie się przez tereny znacznie pustsze i wyglądające raczej nieprzyjaźnie i nieurodzajnie - jeziora, wzgórza i porastające je podmokłe lasy iglaste. To w ogóle najwyraźniej szwedzka specyfika: las porastający całkiem pochyłe zbocza potrafi być silnie bagnisty, najwidoczniej tutejsze wody gruntowe mają własne zdanie na temat praw grawitacji. Po wejściu do lasu od razu widać dlaczego prawie nikt w tych rejonach nie mieszka -- ściółka jest wątła, w wielu miejsca wystaje spod niej glina i żwir, dużo niezarośniętych wiatrołomów - nie ma szans na jakiekolwiek uprawy czy nawet hodowlę. Dodatkowo, mniej więcej w tych okolicach zaczyna lawinowo narastać plaga komarów. Ogólnie - najlepiej pojechać dalej nie zatrzymując się zbyt wiele. |
"Prawdziwa" Laponia zaczyna się za Oestersundem. Niby wszystko wygląda podobnie: wzgórza, jeziora i lasy, ale ściółka bujniejsza, drzewa dorodniejsze, wokół jezior więcej trzcin i sitowia. Na bardziej optymistyczne wrażenie mogła też wpłynąć zdecydowana poprawa pogody. Co pewien czas, gdy szosa biegnie przez szczyt wyższego pagórka, widać jaki to ogromny, dziki i pusty kraj: we wszystkie strony te same niekończące się lasy i jeziora, ani śladu jakiejkolwiek działalności ludzkiej. Według naszych przewodników północna Skandynawia to największy pozostały w Europie obszar dzikiej przyrody (ciekawe czy autorzy brali pod uwagę północną cześć Rosji albo Ural...). Oprócz poczucia bezmiaru, uderzyły nas niesamowite układy chmur. Na pierwszy rzut oka wyglądały jak zwykłe cumulusy, ale w jakiś trudno uchwytny sposób coś je różniło od tych u nas (na zdjęciu niestety chyba tego specyficznego klimatu nie widać). Może to kwestia czystości powietrza, może niższych temperatur, może wpływu tych setek tysięcy jezior na lokalny klimat - nie mam pojęcia, ale coś w nich sprawiało wrażenie inności. Poza tym, ponieważ z wyżej położonych punktów widoczność była po horyzont, dawało się podpatrzeć naprawdę niezwykłe zjawiska - pierwszy raz w życiu widzieliśmy np. tzw. kowadło burzowe, charakterystyczną pionową chmurę w kształcie kowadła (końce w dół) poprzedzającą formowanie się burzy. Inne ciekawostki to bardzo lokalne oberwania chmury: wjeżdża się w prawdziwą ścianę, a raczej słup, deszczu, widoczność spada do paru metrów, po przejechaniu pół kilometra wszystko kończy się równie gwałtownie i znów jedzie się w słońcu. |
Nocujemy za Oestersundem (nocuje się na dziko, rozbijając namiot gdziekolwiek, byle nie za blisko zabudowań - w całej Skandynawii swoboda biwakowania jest wręcz zapisana w konstytucji) i jest to doświadczenie warte zapamiętania: dobijamy już do Koła Polarnego i następną prawdziwą noc będziemy mieli prawie dwa tygodnie później, wracając z Lofotów do Sztokholmu. W południe następnego dnia, mocno już zmęczeni długą jazdą, docieramy do Arvidsjaur, według przewodnika stolicy szwedzkiej Laponii. Nieduże miasteczko o niskiej zabudowie, sprawiające dość sympatyczne i pogodne wrażenie (oczywiście obowiązkowy skansen). Dla nas najbardziej interesujące okazują się dwie nowości - restauracje polecające gulasz z renifera i stragany z pamiątkami sprzedające reniferowe skóry i śliczne części lapońskich ubrań ludowych: męskie i damskie czapki, mokasyny, rękawice. Jak widać ze zdjęć, nie oparliśmy się żadnej z pokus. Gulasz dostaliśmy w formie klasycznego fast-foodu - na tekturowej tacce z frytkami i żurawinowym sosem, ale warto było spróbować, był całkiem niezły. Dla zainteresowanych, smakuje pośrednio między wołowiną a prawdziwą dziczyzną np. z jelenia czy sarny. Natomiast kupowanie skór przy pierwszej możliwej okazji było błędem: dalej na północ można je dostać o połowę taniej i bez kłopotów - ilość straganów przy drodze sprawia wrażenie że większość populacji Laponii utrzymuje się obecnie ze sprzedaży pamiątek. Pomijając cenę (200-400Skr = 100-200zł). skóry są świetne - grube, niesamowicie mięsiste, idealne na ciepły zimowy kubraczek. |
Za Arvidsjaur jedziemy przez Jokkmokk (brzydki i przemysłowy, ale za to główny punkt wypadowy na wyprawy w góry do szwedzkich parków narodowych), mijamy na trawersie Kirunę i w końcu WIELKA CHWILA - przecinamy Koło Polarne!!! Niby nic nadzwyczajnego, tablica przy drodze, na wzgórzu nad drogą kawiarnią z tarasem i ładnym widokiem, ale jesteśmy szczerze wzruszeni. W kawiarni za całkiem sporą sumę można sobie kupić dyplom zaświadczający o przecięciu Polar Circle w dowolnym wybranym języku - szczyt kiczu. Korzystając z tego że temperatury nie chcą się zrobić polarne (słoneczko i +20C) zadowalamy się zjedzeniem lodów na tarasie i podziwianiem krajobrazu. Kawałek dalej kolejny historyczny moment - napotykamy się na pierwszego "żywego" renifera. Mocno wyliniały, płochliwy umiarkowanie, ale bliżej niż na 8-10m podejść nam nie dał. Wypatrywaliśmy zresztą reniferów już od dawna, szczególnie w nocy i o zmroku, bo nasz przewodnik twierdził że są one najczęstszą przyczyną wypadków drogowych w Laponii. |
Jadąc dalej docieramy do granicy szwedzkiej, przecinamy wąski kilkudziesięciometrowy pasek Finlandii i wjeżdżamy do norweskiej części Laponii, czyli Finnmarku i tam nocujemy, a raczej przesypiamy coś w rodzaju trwającego parę godzin zmierzchu. Charakter okolicy zrobił się wyraźnie inny - jezior dużo mniej i dużo mniejsze, poza tym lasy iglaste zniknęły i zastąpiły je rzadkie zagajniki niewysokich brzóz, coraz niższych w miarę posuwania się na północ. Widoki bardzo piękne bo dzięki zmianie charakteru lasów teren zrobił się bardziej otwarty i "przestrzenny". Tylko te cholerne komary nie odpuszczały ani na chwilę. Było ich tyle że nie pomagały żadne odstraszające spraye, zawsze znalazło się dość odpornych lub dostatecznie rozpędzonych żeby się przebić przez ich bariery. Jedynym wyjściem było ubrać się szczelnie i wystarczająco grubo (niezbyt przyjemne przy słonecznej i ciepłej pogodzie), spryskać ręce, a na twarz założyć coś w rodzaju masek pszczelarza - dostępnych w każdym lokalnym sklepie. W namiocie dawało się spać tylko po starannym zatkaniu wszystkich otworów - jeżeli zostawała najmniejsza dziurka to po pół godzinie w środku bzyczało już stadko krwiożerczych potworków. Nawet po zatkaniu wszystkiego trudno było spać spokojnie - tysiące komarów odbijających się od ścian sprawiało wrażenie jakby padał drobny deszcz, którego dźwięk nakładał się na wszechobecne wysokie buczenie. Problemy z załatwianiem potrzeb fizjologicznych zostawiam już wyobraźni czytelnika... |
200km dalej dojeżdżamy do stolicy Finnmarku, małego (3000 mieszkańców) miasteczka Karasjok. Zaczynamy się czuć lekko rozczarowani: wyobrażaliśmy sobie że znajdziemy się w końcu w prawdziwej dziczy, a tu trafiliśmy na spore centrum handlowe! Uprzedzając fakty powiem że ostatni supermarket z sieci REMA 1000 znaleźliśmy jeszcze w miejscowości Honningsvag, 30km od Nordkapp. W dodatku wszędzie działają telefony komórkowe, stopień pokrycia tak wielkiego i pustego kraju jest po prostu fenomenalny, na pewno lepszy niż w Polsce. Że Karasjok czymś się jednak różni od np. mazurskich miasteczek przekonaliśmy się w parę miesięcy później słuchając telewizyjnych wiadomości: zimą temperatura spadła tam do -55C, woda wychluśnięta z wiadra zamarzała zanim dotknęła ziemi. Za Karasjokiem te same piękne ale mało urozmaicone tereny: wzgórza porośnięte karłowatymi brzozami. Dla urozmaicenia wzdłuż drogi w regularnych odstępach, co 20-30km, stoją stragany z lapońskimi pamiątkami. Jak w Arvidsjaur, tylko taniej, większy wybór i możliwość handlu wymiennego... Rozmawia się jak wszędzie w Skandynawii po angielsku, ale na podstawie akcentu bywaliśmy identyfikowani jako Rosjanie. Najwyraźniej nie pierwsi w tej okolicy, bo po takiej przybliżonej identyfikacji w oczach sprzedawcy pojawiał się błysk i zamiast targów gotówkowych dostawaliśmy propozycję zamiany skóry na na zwyczajne pół litra. Następnym razem coś pewnie weźmiemy, choćby żeby uniknąć rozczarowywania naszych rozmówców. |
W końcu, w południe trzeciego dnia jazdy, docieramy wreszcie nad morze w miejscowości Lakselv, leżącej u południowego krańca głęboko wciętego i długiego fiordu Porsanger. Znów o wrażenie północnej dziczy raczej trudno - miasteczko spore i ruchliwe, port, sklepy i wyjące nad głową myśliwce - tuż obok miasteczka jest duża baza lotnicza NATO. Może zresztą przesadzam z tym brakiem egzotyki - poprzednia miejscowość była ze 150km wcześniej, w "normalnej" Europie to się raczej nie zdarza. Cały czas mamy piękną pogodę, wokół zdumiewająco zielono i ciepło. W centrum dodatkowo trafiamy na lokalny festyn, sprzedają na nim pyszne befsztyki ale w nieprawdopodobnych cenach, dających przedsmak poziomu cen żywności w Norwegii. Jest niesamowicie drogo! Za kilka bułek, paczkę margaryny, serek i butelkę Coca-Coli trzeba zapłacić z 50zł! Miejscowi pocieszają nas: podobno na Islandii jest jeszcze drożej. Na pewno zapamiętamy. |
Za Lakselv droga idzie już cały czas wzdłuż morza, charakter lądu też się zmienia - zamiast równin spore góry, głównie trawiaste, gdzieniegdzie trochę wyglądających na kruche skał. W oddali drugi brzeg fiordu wygląda o wiele bardziej skaliście i groźnie. Przede wszystkim jednak znikają w końcu komary!!! Reniferów już nie trzeba szukać: chodzą stadkami i od czasu do czasu blokują drogę. Najśliczniej wyglądają pasąc się na tle wody. Nowość to suszone ryby na przydrożnych straganach. Niby nic, ostatecznie jesteśmy nad morzem, ale ich cena!! Sprzedawane są chyba tylko turystom (w domyśle: najlepiej niemieckim i bogatym), bo trudno mi uwierzyć że miejscowi żywią się suszonym dorszem w cenie kawioru. Nie wiem skąd to się bierze: horrendalne podatki czy może nadmiar pieniędzy za wydobycie ropy na Morzu Północnym, ale ceny żywności są absurdalne. Łososia z Norwegii z pewnością lepiej kupić w Polsce, za 1/3 ceny. |
W końcu docieramy na ostatni cypel stałego lądu, w sam czas żeby zdążyć na ostatni prom płynący na wyspę Mageroya,na której znajduje się Nordkapp. Tak, tak! Przylądek Północny bynajmniej nie leży już na stałym lądzie tylko na sporej wyspie (30 km średnicy), oddzielonej od lądu cieśniną o szerokości może ze dwa kilometry w najwęższym miejscu. Rzeczywisty najbardziej wysunięty na północ fragment "kontynentalnej" Europy leży raczej na sąsiednim półwyspie Porsanger, po drugiej stronie fiordu. Po przejechaniu na drugą stronę łańcucha górskiego gwałtownie popsuła się pogoda: zimno, wieje i gęsta pokrywa niskich chmur. Humory mimo to mamy wyśmienite - nareszcie u celu, podróż była bardzo długa. Kupujemy bilety na prom (razem około 150 Skr w jedną stronę, rok później miał już być czynny tunel, ale też płatny) i płyniemy do Honningsvag, głównej miejscowości na wyspie! |
|