Droga powrotna
|
Po
powrocie ze spaceru w kierunku Pobiedy, nie wiedząc nic o przygodach
moich kolegów, spokojnie przygotowałem się do powrotu na niziny. W
dniu odlotu pogoda była na szczęście wspaniała, łagodząc nieco moje
obawy przed kolejnym spotkaniem z kirgiską flotą powietrzną. Wstałem
wcześnie, zjadłem śniadanie, spakowałem się i zwinąłem namiot.
Żywność i sprzęt należący do kolegów zdeponowałem w jednym z namiotów
bazowych a
swoje plecaki przeniosłem w pobliże lądowiska. Razem ze mną czekało
kilkunastu innych pasażerów i potężna góra bagaży. Helikopter
nadleciał około 9-tej i wylądował jak zwykle mieląc śmigłem kilka
metrów od nas. Załoga wysiadła, oceniła ilość czekających i
stwierdziła że nie da rady wystartować z takim obciążeniem - najpierw
polecą ludzie, ładunki później. Wszyscy oczekujący byli mniej wiecęj
przy zdrowych zmysłach, nikt więc nie protestował,
wsiedliśmy do środka posłusznie zostawiając plecaki na piargach.
Śmigłowiec wystartował, przeleciał kilometr nad lodowcem...
po czym
wylądował a nam kazano wysiadać. Zostaliśmy na środku śnieżnej
płaszczyzny, a piloci wrócili po bagaże. Okazało się, że z bagażami i
ludźmi byłoby za ciężko startować z moreny, ale z lodowca, z dłuższym
rozbiegiem, może się jakoś uda. Do Maida Adyr pieszo było naprawdę
daleko, więc wszyscy z niewyraźnymi minami poczekali na powrót
załadowanej maszyny, robiąc ostatnie zdjęcia gór - pobliskiego Piku
Gorkiego i olbrzymiej Pobiedy, nie zasłoniętej już przez szczyty nad
bazą. Poprosiłem o zrobienie mi pożegnalnego zdjęcia na tle Chan
Tengri, po czym chowając się pod śmigłem wsiedliśmy ponownie na pokład
helikoptera i polecieliśmy. Istotnie jakoś wystartował, i nawet
dotarliśmy do Maida Adyr bez kolejnych przygód, ale i tak świadomość
że dalsza cześć podróży odbędzie się już po ziemi była bardzo
krzepiąca.
|
W
bazie czekał już na nas przerobiony na autobus wszędołaz o olbrzymich
kołach. Przepakowaliśmy tylko graty, zrzuciliśmy się po kilka dolarów
na opłatę dla kierowcy i od razu ruszyliśmy dalej. Droga szła
najpierw wielką płaską doliną (przedłużeniem tej w której wyżej
zalegał lodowiec Engilczek), wśród sprawiających przygnębiające
wrażenie domów mieszkalnych i
resztek różnych
przemysłowych instalacji. Za czasów radzieckich próbowano tu zbudować
małe miasteczko
(jak pisałem
tereny są strategicznie ważne ze względu na pobliską granicę z
Chinami), ale w ostatnich latach opustoszało ono kompletnie i popadło
w ruinę. Po kilkunastu kilometrach skręciliśmy w prawo i zaczęliśmy
podjeżdżać w górę jednej z bocznych dolin.
Dla odmiany
wyglądała przyjemnie i sielankowo - zielone hale, potoczki, pasące się
stadka stadka krów, pojedyńcze budynki dające schronienie pasterzom.
Całkiem niezłą żwirową drogą wspięliśmy się bardzo wysoko, na przełęcz
leżącą na ponad 3900mnpm, i dopiero tam łąki zastąpiły pokryte płatami
śniegu piargi - w europejskim klimacie kraina wiecznego lodu zaczęła
by się już kilometr niżej. Po kolejnej pół godzinie i zjeździe
stromymi serpentynami wielkie góry się skończyły i znaleźliśmy się w
kolejnej szerokiej i płaskiej dolinie.
|
Na postój dla
rozprostowania nóg zatrzymaliśmy się przy niezwykle oryginalnym
obiekcie - pomniku budowniczych drogi. Na czubku olbrzymiego głazu
stał wrak wielkiego spychacza, na ścianie poniżej przyczepiona była do
skały potężnej grubości tablica upamiętniająca dzielnych bohaterów
pracy socjalistycznej. Dość wstrząsająco socjalistycznej
w
wyrazie całości dopełniał niezamierzony akcent tymczasowy - pusta
butelka po wódce na ławeczce obok. Przypominając sobie moją szkolną
znajomość cyrylicy, spróbowałem odcyfrować inskrypcję na tablicy - nie
było na niej daty ukończenia trasy, zostawiono na nią tylko puste
pole! Najwidoczniej monument powstał na zapas, zanim ukończono prace,
a po przecięciu wstęgi nikt już nie pamiętał o uzupełnieniu napisu.
Obok pomnika stała zresztą jeszcze inna rzeźba, znacznie mniejsza -
kamienny ptak, zapewne orzeł. Podobne do niej,
oprócz orłów
przedstawiające również inne zwierzęta, spotykaliśmy dość często, nie
tylko w górach ale i przy głównej drodze do Biszkeku - niestety nie
dowiedziałem się skąd wzięła się tradycja ich tworzenia. Po
obejrzeniu wszystkich lokalnych dzieł sztuki ruszyliśmy dalej i tuż
przed wyjazdem z gór na równinę otaczającą Karakoł przeszliśmy jeszcze
kontrolę milicyjną - droga w góry dostępna była tylko dla samochodów i
kierowców dysponujących specjalnym pozwoleniem. W przeciwieństwie do
masywnej skały z traktorem, posterunek był wręcz wzruszająco
prowizoryczny - zbity z dykty baraczek i szlaban z przeciwwagą
zaimprowizowaną ze starych części samochodowych.
|
Do Karakołu
przyjechaliśmy wczesnym popołudniem, co dawało nam szanse dotarcia do
Biszkeku jeszcze tego samego dnia.
Kierowca
wszędołaza wysadził nas przy miejscowym campingu, czy raczej
"yurtcampie", bo tak się on tutaj nazywał. Umówiłem się na dalszą
wspólną podróż z dwójką Rosjan poznanych jeszcze w bazie na lodowcu -
jeden z nich wraz ze mną został pilnować bagaży, drugi poszedł szukać
transportu. Skorzystałem oczywiście z okazji żeby obejrzeć camping -
okazał się bardzo porządny i zadbany. Rolę domków campingowych pełniły
masywne wysokie jurty, na terenie znajdowała się jeszcze stołówka,
sklepik, świetlica i plac zabaw dla dzieci. Przedsięwzięcie było w
rękach prywatnego właściciela - zobaczywszy obcokrajowca wyszedł do
mnie od razu, wręczył wizytówki, oprowadził, poprosił o reklamę
Kirgizji w Polsce i o przysyłanie turystów do spędzania u niego
wakacji!
|
Drogę powrotną do Biszkeku
odbyliśmy całkiem przyzwoitym busikiem Mercedesa.
Pogoda trafiła
nam się nieco lepsza niż podczas podróży w góry, mogłem więc po raz
ostatni popodziwiać majestatyczne szczyty Tien-Szan górujące nad
jeziorem Issyk-kul. Jak się przy okazji dowiedziałem z gazety którą
pożyczyłem od kierowcy, "kurorty" nad jeziorem były ulubionym miejscem
wypoczynku Borysa Jelcyna, jeszcze od czasów poprzedzających jego
prezydenturę. Po ostatnim przyjeździe już eks-prezydenta rada okręgu,
zaszczycona goszczeniem tak ważnej osobistości, nadała imię Piku
Jelcyna jednemu z okolicznych 5-tysięcznych wierzchołków.
Niewątpliwie można to uznać za postęp cywilizacyjny - za czasów
Stalina szczyty mianowano na jego cześć jeszcze kiedy zainteresowany
był u władzy, i tylko na ten czas.
|
W Biszkeku zatrzymałem się
ponownie w hotelu Siemietiej. Dostałem nawet ten sam pokój, a nosząc
bagaże spotkałem też specjalistkę od "masażu". Tym razem była z
koleżanką - uśmiechnęły się do mnie ciepło, po czym zniknęły w pokoju
mojego sąsiada.
Wyspałem się,
odpocząłem trochę i następnego dnia z samego rana pojechałem do biura
Aerofłotu, spróbować przebookować bilet - nie miałem ochoty czekać
chory w Biszkeku przez kolejny tydzień. Zmiana rezerwacji, kosztem
50$, okazała się bezproblemowa, mogłem odlecieć już tego samego
wieczoru. Miałem do dyspozycji jeszcze parę godzin, mimo że nie
czułem się nadzwyczajnie, męczył mnie kaszel i lekka gorączka,
wybrałem się jeszcze na ostatnie zakupy i zwiedzanie Biszkeku.
Zacząłem od Osz Bazaru, gdzie dla znajomych pań kupiłem wyszywane
kubraczki - w mierzeniu pomagała mi córka właścicielki straganu. Jej
sąsiad chciał mi koniecznie sprzedać także męski wariant kirgiskiego
stroju ludowego. Nie skusiłem się - na Kirgizie wyglądał on
imponująco, ale przy moich 2m wzrostu przypominał raczej śmieszny
kąpielowy szlafroczek, ledwo siegający za kolana.
|
Z bazaru wróciłem pieszo w okolice
hotelu i
przespacerowałem się jeszcze po dzielnicy rządowej. Kilka przecznic
od Pałacu Prezydenckiego stał nowoczesny sześcian budynku parlamentu,
a przed nim wielki posąg samego Lenina, z ręką pokazującą jasną
przyszłość klasy robotniczej
pod światłym
przewodem reprezentującej ją partii. Najwyraźniej Wódz nie stracił
estymy mimo upadku Związku Radzieckiego (albo po prostu nikomu nie
chciało się burzyć pomnika). Trafiłem akurat na zmianę warty pod
masztem z kirgiską flagą, poza różnicą w umundurowaniu żołnierzy
przypominała zasadniczo podobne uroczystości przy grobie Nieznanego
Żołnierza - zapewne musztra była podobna dla wszystkich armii Układu
Warszawskiego. Zrobiłem gwardzistom kilka zdjęć i wróciłem odpocząć
do hotelu, czułem się coraz gorzej. Po drodze okryłem jeszcze jedną
pamiątkę z radzieckiej przeszłości, równie pompatyczną w stylu jak
poprzednie - pomnik Bohaterów Radzieckiej Awiacji.
|
Wieczorem spakowałem się po raz ostatni i wynajętą taksówką
pojechałem na lotnisko. Do samolotu dostałem się bez problemów,
wyjąwszy konieczność wręczenia łapówki przy rejestrowaniu nadmiarowego
bagażu. Byłem już tak zmęczony, że mimo niewygody oba loty prawie w
całości przespałem, obudziłem się na dobre dopiero rano 10 sierpnia,
na lotnisku w Monachium.
|
Wróciłem z mojej pierwszej wyprawy w góry wysokie z mocno
mieszanymi uczuciami. Dochodziłem do siebie przez kilka tygodni -
choroba i ciężkie warunki życia naprawdę mnie wyczerpały. Schudłem w
ciągu tych dwóch tygodni ponad 5kg, kaszel męczył mnie jeszcze nawet
miesiąc później. Nawet jednak biorąc poprawkę na pechowe
przeziębienie, sam charakter działalności górskiej nie wzbudził mojego
entuzjazmu. Wszystkie szczyty które zdobywałem wcześniej w Tatrach,
Alpach, Kaukazie albo innych tzw. górach średnich wymagały 1-4 dni
akcji. Potem można było myśleć o następnym celu - zmieniały się
krajobrazy i charakter wyzwań. Natomiast do zdobycia dość trudnego
7-tysięcznika konieczne było, nawet przy idealnym stanie zdrowia,
kilkanaście dni kursowania w tę i z powrotem po ciągle tym samym,
niezbyt bezpiecznym w dodatku, kawałku lodowca i zbocza, wynosząc
depozyty i zdobywając aklimatyzację. Odebrałem to jako zajęcie raczej
nudne i nużące psychicznie, szczegółnie w połączeniu ze skrajnie
ascetycznymi warunkami życia. Oczywiście satysfakcja ze zdobycia
naprawdę Wielkiej Góry też byłaby niewątpliwie większa niż w przypadku
alpejskich wierzchołków, ale jak pisze, mam wątpliwości czy aż na tyle
większa... Nie mogę jednak narzekać - niewątpliwie warto było
przynajmniej spróbować na czym polega taka wyprawa, a poza tym
zwiedziłem piękny, egzotyczny i rzadko przez Polaków odwiedzany
kraj. Warto przy tym dodać, że bezpieczny i przyjazny gościom, nigdy w
czasie całego wyjazdu nie miałem poczucia zagrożenia ze strony ludzi
czy władz. Jeżeli czegoś żałuje, to właśnie tego że przez chorobę nie
miałem możliwości obejrzeć więcej samej Kirgizji i Kirgizów, nie tych
z Biszkeku ale pasterzy żyjących ciągle w jurtach w górskich
dolinach.
|
|
Poprzedni etap | Powrót do strony Kirgizja 2002
|