Chan Tengri: porażka i sukces |
Po drugiej nocnej próbie dojścia do obozu II nie miałem już wątpliwości że Chana nie zdobędę; co więcej, powinienem wynosić się z gór jak najszybciej, bo za chwilę nie będę w stanie tego zrobić o własnych siłach. Wieczorem poszedłem do szefa bazy, żeby zgłosić się najbliższy lot śmigłowcem do Maida-Adyr i zapytać gdzie mogę zostawić depozyt z rzeczami dla kolegów, bo swój namiot chciałem zwinąć i zabrać - oni mieli jeszcze dwa i trzeci stanowiłby dla nich tylko kłopot. Niestety, nie pamiętam już z jakich przyczyn następnego dnia helikopter nie kursował - chyba z niewiadomych powodów poleciał na stronę kazachską. Musiałem więc tak czy owak spędzić kolejny dzień w bazie, a ponieważ utrzymała się piękna pogoda, mimo podłego samopoczucia zdecydowałem się na jeszcze jeden spacer. Skoro nie mogłem wejść na Chana, postanowiłem przed opuszczeniem Tien-Szan przynajmniej zobaczyć wierzchołek ich najwyższego szczytu, sławnej Pobiedy, który do tej pory zawsze zasłaniały mi góry nad bazą. Następnego dnia po śniadaniu odczekałem aż zrobi się cieplej i ruszyłem powolutku wzdłuż szczytu moreny - już po kilkuset metrach nagrodził mnie piękny widok bazy na tle Chana i Czapajewa. |
Pod Pobiedą również miał znajdować się duży bazowy obóz dla alpinistów ją atakujących, nie liczyłem jednak że dojdę aż tam - Rosjanie w bazie twierdzili że odległość między bazami wynosi 12km. Chciałem tylko wyjrzeć za stok załaniający mi główny wierzchołek Pobiedy. Kluczyłem powoli między pagórkami moreny, omijając małe jeziorka, szczeliny i lodowe uskoki. Gdzieniegdzie odnajdywałem nawet fragmenty starych ścieżek, nie łączące się jednak w całość - ruch lodowca musiał być na tyle szybki że stale niszczył ustalony szlak. Gdy już szczyt Pobiedy prawie wyłonił się zza grzędy Triglava, zupełnie niespodziewanie trafiłem na jeszcze jedną dużą grupę namiotów na lodowcu. Nie miałem pojęcia że coś takiego istnieje, dopiero po powrocie wypytałem o nią przewodników w naszej bazie - dodatkowy obóz obsługiwał głównie większe i bardziej zorganizowane grupy turystów wybierające się na trekking po lodowcu, albo wchodzące na niższe z okolicznych szczytów. Trochę to zresztą widać było z charakteru namiotów tam stojących - głównie duże brezentowe "pawilony", spory baraczek kuchni ze stołówką, większe toalety, nawet maszt z flagą. Spomiędzy nich po raz pierwszy ujrzałem najwyższy punkt grani Pobiedy. Poszedłem jeszcze kilkaset metrów dalej, żeby zobaczyć go w lepszej perspektywie, i trafiłem na kolejne niespodziewane znalezisko - rdzewiejący na kamieniach wrak śmigłowca!! Nie mogę powiedzieć żeby widok ten podniósł mnie na duchu przed czekającym mnie jutro lotem... Zawróciłem do "mojej" bazy, po drodze fotografując po raz ostatni lodowiec i wspaniały łańcuch szczytów w grani Chan Tengri, i oczywiście zaraz po powrocie zasięgnąłem języka skąd się te resztki tam wzięły. Szef bazy z niezmąconym spokojem odpowiedział, że helikopter rozbił się kilka lat temu, przy próbie lotu w kiepskich warunkach pogodowych, ale że nie ma się czym przejmować bo w wypadku nawet nikt nie zginął. A w ogóle, to kawałek dalej leży jeszcze jeden... |
Spacer pod Pobiedę zakończył moją przygodę z Chan Tengri - następnego dnia musiałem jeszcze tylko zdobyć się po raz ostatni na odwagę i wsiąść do nieszczęsnego wiertaliota. Ale moi koledzy byli właśnie w najgorętszych momentach akcji szczytowej - jak dramatycznych dowiedziałem się dopiero gdy wszyscy wróciliśmy do Europy i odzyskaliśmy kontakt e-mailowy. Przytoczę tutaj streszczenie tego czego się od nich dowiedziałem (zdjęcia zamieszczone w tej części reportażu dostałem od Kingi Baranowskiej i Marcina Henniga, za co bardzo im dziękuję). Początek nie zapowiadał aż tak ciężkich przejść - po rozstaniu się ze mną Janek i Heniek podchodzili bardzo powoli, ale 3 sierpnia nad ranem zdołali jednak dobrnąć do obozu II (5200mnpm) i dołączyć do Kingi i Marcina. Po drodze przeżyli nieprzyjemne chwile, gdy usłyszeli narastający w ciemnościach nad nimi łoskot lawiny, ale szczęśliwie nie dostali się w jej zasięg. W obozie II odpoczęli i kolejnego dnia wszyscy poszli na rekonesans do obozu III, założonego na przełęczy (5800mpnm) między Chan Tengri i Czapajewem. Zeszli na noc do "II"-ki i kolejnego dnia wybrali się wyżej już ze sprzętem biwakowym, z zamiarem przespania nocy w jamach śnieżnych w obozie III i zaatakowania potem szczytu. 6 sierpnia około 5 rano wyruszyli z przełęczy w górę . Atak okazał się przedwczesny, za słabą jeszcze mieli aklimatyzację. Powoli podchodzili po poręczówkach założonych na grani szczytowej przez rosyjskich przewodników, najpierw przestrzegając reguły "jeden człowiek na raz na jednej linie", potem dla przyspieszenia tempa rezygnując nawet z tego. Mimo to nie zdobywali wysokości dostatecznie szybko, a co gorsza przy przebieraniu się Heniek przez nieuwagę usiadł na swoich okularach przeciwsłonecznych i stłukł szkło. Dzień wydawał się bardzo pochmurny, więc poszedł dalej mimo że nie miał zapasowych. W końcu około 17 wszyscy znaleźli się na przedwierzchołku na wysokości około 6800m. Spotkali schodzącą dwójkę Hiszpanów, którzy powiedzieli im że do głównego wierzchołka zostało im jeszcze 2 godziny wspinaczki dość trudną granią. Zdecydowali się więc zawrócić, w samą porę - zejście okazało się bardzo ciężkie i piekielnie niebezpieczne. Schodzili już właściwie każdy na własną rękę, obsuwając się miejscami na poręczówkach - gdyby się któraś urwała, spadliby w przepaść. W końcu około 22-23 Marcin z Kingą znaleźli się z powrotem w jamie, ale idący za nimi Heniek 100m przed osiągnięciem obozu III zgubił drogę (śnieg padający w ciągu dnia zasypał ślady) i szukając przejścia przez szczelinę brzeżną poleciał w dół z lawiną! Janek który szedł ostatni nawet tego nie zauważył, zszedł do jamy i był tak zmęczony że położył się od razu spać, myśląc że druga osoba śpiąca już w jamie to właśnie Heniek. On tymczasem zjechał w dół koziołkując ze 200m, na szczęście został cały i nieuszkodzony na powierzchni śniegu, zgubił tylko czołówkę, która zsunęła się kolejne 200m w dół. Pozbierał się, zszedł po nią póki świeciła, i mimo że bliżej miał już do obozu II niż III, podszedł jednak do jamy w "III"-ce, żeby koledzy rano nie wpadli w panikę że go nie ma. Dotarł tam ostatecznie skrajnie zmęczony około 3 w nocy. Przygody Heńka nie skończyły się dobrze - następnego dnia rano obudził się ze straszliwym bólem oczu, widział tylko kontury otaczających go kształtów - klasyczny przypadek śnieżnej ślepoty, nie wolno na takich wysokościach chodzić bez okularów! Na szczęście w "III"-ce był akurat angielski lekarz, zakroplił mu oczy, kazał wrócić do bazy i nie wychodzić na słońce przez minimum 3 dni. Zeszli więc wszyscy do obozu II, 3 osoby w nim zostały, a Heniek w nocy samotnie poszedł dalej w dół. Około północy dotarł na płaską część lodowca, ale w ciemnościach nie mógł odnaleźć drogi przez jego szczeliny. Zamiast więc ryzykować przebijając się do bazy, zawrócił do "I"-nki i podobnie jak ja wcześniej znalazł pusty namiot i przespał w nim do rana. Kiedy następnego dnia (8 sierpnia) znalazł się w końcu w bazie, ja akurat zdążyłem odlecieć i zwinąć biwak. Wynajął więc sobie miejsce w obozie bazowym, odpoczął dzień i w nocy podjął próbę zaatakowania szczytu ponownie. Po godzinie zawrócił - znów kłopoty ze znalezieniem trasy po ciemku. Ostatni raz wyruszył następnego popołudnia, ale, tak jak i ja poprzednio, był już na tyle wyczerpany fizycznie i psychicznie, że dotarł tylko do końca bazowej moreny, po czym ostatecznie zrezygnował i czekał już tylko na powrót reszty ekipy. |
Tymczasem pozostała trójka odpoczęła, podeszła do obozu III jeszcze raz i zaatakowała szczyt po raz drugi 11 sierpnia. Przygotowywali się wszyscy, ale ostatecznie wyruszyli tylko Kinga i Marcin. Dużo lepiej zaaklimatyzowani, przy pięknej pogodzie pokonywali szczytową grań znacznie szybciej i w odstępie 2 godzin, Marcin o 13-tej a Kinga o 15-tej, znaleźli się na wierzchołku Chana!!! Zejście też poszło bez kłopotów i o 20-tej byli już z powrotem bezpiecznie w jamie. 12 sierpnia cała trójka wróciła do bazy, akurat na czas żeby pocieszyć samotnego Heńka w dniu jego urodzin. Wracając do Biszeku, zrobili jeszcze to co nie udało się mnie, pozwiedzali trochę Kirgizję w bardziej nizinnych rejonach - pojeździli na koniach i wykąpali się w jeziorze Issyk-kul. |
Jak widać z powyższego opisu, wspinaczka na Chan Tengri okazała się prawdziwym wyzwaniem - jako wyprawa odnieśliśmy sukces, ale w paru momentach niewiele brakło żeby nasza przygoda skończyła się tragicznie. Całkiem bez strat się zresztą nie obyło - już po powrocie do Polski Heniek przebadał się u okulisty i okazało się że atak śnieżnej ślepoty zostawił na jego siatkówce trwałe ślady, na szczęście nie upośledzające widzenia. |
|