Mauna Kea |
Wylądowałem późnym popołudniem na małym lotnisku Keahole, na wschodnim wybrzeżu Kona Coast (przeciwległe północno-zachodnie nazywa się Hamakua Coast). Otoczenie lotniska robiło bardzo nieprzyjazne wrażenie: pola zastygłej czarnej lawy i wulkanicznego żużlu. Jak zwykle zacząłem od odebrania zarezerwowanego auta z wypożyczalni, i tu spotkała mnie przyjemna niespodzianka: w AVIS-ie skończyły się małe wozy, o jaki prosiłem (to się zresztą w Stanach całkiem często zdarza) i w tej samej cenie dostałem wielkiego Oldsmobile'a Achieva, spory samochód klasy, mniej więcej, Forda Mondeo. Moje plany związane z Hawaii były bardzo napięte. Chciałem co najmniej dostać się na wierzchołek najwyższego wulkanu wyspy, Mauna Kea (ponad 4200 mnpm.) i obejrzeć aktywny wulkan Kilauea w rezerwacie Hawaii Volcanoes National Park. Miałem na to bardzo mało czasu - tylko dwa i pół dnia. Jeszcze tego samego popołudnia pojechałem więc w kierunku Mauna Kea. Było to zresztą jedyne miejsce dokąd zgodnie z kontraktem wypożyczalni aut nie wolno mi było jechać! Ściślej mówiąc, zabronione było pod groźbą co najmniej unieważnienia ubezpieczenia wjeżdżanie na tzw. Saddle Road, wąską asfaltową drogę idącą środkiem wyspy przez przełęcz między Mauna Kea i bliźniaczym niemal równie wysokim wulkanem Mauna Loa (ok. 4100 mnpm.). Z uwagi na ten zakaz spodziewałem się nie wiadomo jakich przeszkód, a okazało się że droga jak droga: w Beskidach są podobne. W zapadającym zmroku pojechałem zakosami szosy w górę, wjeżdżając ze słonecznego wybrzeża w strefę nieprzyjemnej gęstej mgły. Po kilku kilometrach przebiłem się nią i udało mi się jeszcze zobaczyć przez chwilę wspaniały widok: niemal już poziome promienie słońca oświetlające z góry skłębione morze prawie czarnych chmur. Niestety, blisko równika słońce chowa się pod horyzont błyskawicznie i nie starczyło mi refleksu żeby zrobić zdjęcie (za to coś podobnego udało mi się na Przylądku Północnym: tam dla odmiany w ogóle zmrok nie zapada). Mijając jakieś budki i instalacje o zapewne militarnym przeznaczeniu (armia amerykańska ma poligon na tych terenach) dojechałem do przełęczy między wulkanami i, w kompletnych już ciemnościach, skręciłem na drogę prowadzącą w górę łagodnych stoków Mauna Kea. Zaraz za skrzyżowaniem na poboczu pojawiła się wielka biała tablica z olbrzymim napisem "Caution". Zatrzymałem się pełen najgorszych przeczuć: na pewno droga została zamknięta, może jakiś obryw, oblodzenie, albo wulkan grozi wybuchem? Po przeczytaniu tablicy najpierw osłupiałem a potem zacząłem zataczać się ze śmiechu: znak ostrzegał przed "niewidzialnymi krowami", dosłownie! Okazało się że w tym rejonie często zalega gęsta mgła, a poczciwe bydlęta tu hodowane mają jednolitą maść i w nocy oraz we mgle są absolutnie nie do odróżnienia od tła. Tablica zalecała więc przy słabej widoczności jazdę nie szybszą niż 20 mil/h (ok. 30km/h). Chmury zostawiłem już pod sobą, więc uspokojony pojechałem dalej. Dotarłem do mojego celu na ten wieczór, centrum turystycznego i planetarium Onizuka położonego na wysokości około 3000 mnpm, akurat żeby zdążyć jeszcze na końcówkę filmu popularnonaukowego i bardzo interesującą demonstrację praktyczną działania niewielkiego teleskopu, zorganizowaną na użytek grupki turystów przybyłej wcześniej. Noc przespałem po prostu na parkingu w samochodzie: mój Oldsmobile był tak duży, że nie opłacało mi się rozbijać namiotu. |
Następnego dnia obudziłem się bardzo wcześnie w przewidywaniu długiego i męczącego marszu. Według mapy przy planetarium kończyła się asfaltowa szosa, a przewodnik zalecał żeby próby dojechania na sam szczyt podejmować tylko samochodami terenowymi, o napędzie 4x4. W połączeniu z zastrzeżeniami w umowie wynajmu, byłem pewien że mój raczej luksusowy Oldsmobile nie ma na to szans. Do szczytu miałem jeszcze 1200m podejścia na sporej wysokości, a aklimatyzacje marną - jedna noc na 3000m to dla mnie raczej mało, zawsze potrzebowałem więcej (patrz historię moich wypraw na Mont Blanc). Postanowiłem dojechać dokąd się da, zostawić auto na poboczu i dalej pójść pieszo. Wyruszyłem przed siódmą i, mniej więcej w pół godziny później, znalazłem się na szczycie! Droga, mimo że gruntowa, była szeroka, dobrze utrzymana, wznosiła się łagodnie i nie sprawiła żadnych problemów - martwiłem się na wyrost zupełnie niepotrzebnie. |
Podjazd był bardzo interesujący. Wokół planetarium rosły jeszcze jakieś krzaczki i suche trawy. Kilkaset metrów wyżej zostały już tylko pola niegościnnego żużlu i wyrastające z nich gdzieniegdzie "srebrne miecze" - bardzo odporne na susze i zimno 70-100 centymetrowej wysokości rośliny podobne trochę do naszej malwy. Wyżej zniknęły i one, za to pojawiły się płaty śniegu - zupełnie nie kojarzyły mi się z Hawajami, ale wysokość zrobiła swoje (ciekawostka wyczytana w przewodniku i doskonale komponująca się z wrażeniem, które robił na mnie krajobraz tej części Mauna Kea - w tym rejonie astronauci wypróbowywali łazik księżycowy przed zabraniem go na prawdziwą wyprawę...). W końcu, po przejechaniu kolejnego garba, otwarł się przede mną zupełnie niesamowity widok: cały grzebień obserwatoriów astronomicznych na ośnieżonej i rozświetlonej słońcem grani. Mauna Kea z uwagi na warunki pogodowe (ponad 300 pogodnych dni w roku) jest jednym z największych albo wręcz największym centrum astronomicznym na świecie: tu znajduje się też ogromny teleskop optyczny, Kerr Telescope. Teoretycznie wiedziałem to już wcześniej, ale wiedzieć i widzieć to nie to samo, wrażenie jest porażające - poczułem się jakbym wjeżdżał do bazy Obcych. |
Zostawiłem moje nadspodziewanie dzielnie spisujące się auto na parkingu przy najwyżej położonej konstrukcji i ruszyłem się rozejrzeć. Sam szczyt jest dość rozległy i płaski, główny wierzchołek otacza wianuszek kilku mniejszych kraterów. Na szczytach ich stożków rozrzuconych jest kilkanaście obserwatoriów. W dzień i z bliska kopuły teleskopów wyglądają bardzo śmiesznie - jak zestaw monstrualnych mikserów albo innych pokrewnych urządzeń kuchennych. Zrobiłem sobie krótki spacer wzdłuż krawędzi największego krateru, szybko się jednak zmęczyłem - nawet niewielkie podejścia na tej wysokości są przy kompletnym braku aklimatyzacji całkiem wyczerpujące. Widoczność była, jak przystało na centrum astronomiczne, fenomenalna - na północnym zachodzie między połaciami chmur widać było wyraźnie odległe o ponad 150 km Maui i sąsiadujące mniejsze wyspy. Po drugiej stronie horyzont zajmował niewiele niższy od Mauna Kea masyw Mauna Loa, też z białą czapką na szczycie. Pomiędzy wulkanami rozciągało się bardzo łagodne siodło przełęczy, porośnięte suchą żółtą trawą spod której w wielu miejscach wystawały pola czarnej lawy. Ogólnie wszystko sprawiało o wiele surowsze wrażenie niż na Maui: widać było, że wulkany Hawaii są większe, aktywniejsze i groźniejsze, w wielu miejscach przyroda nie miała jeszcze czasu zatrzeć śladów niedawnych wybuchów. Zresztą, chociaż sam Mauna Kea chwilowo jest spokojny (z uwagi na los astronomów należy mieć nadzieję że jeszcze jakiś czas taki pozostanie), to 50km dalej nawet i teraz płynęła lawa. |
Powłóczyłem się samotnie może z godzinę po plateau szczytowym, po czym przyjechało towarzystwo: czwórka nastolatków w pickupie. Wpadli na genialny pomysł: porozglądali się chwilę, po czym ściągnęli z pickupa deskę surfingową i zaczęli ślizgać się po śniegu. Zdumiewająco uniwersalne urządzenie... Poprosiłem ich o zrobienie mi pamiątkowego zdjęcia (był akurat 21 listopada, czyli moje imieniny), po czym poszedłem obejrzeć jeszcze sam teleskop Kerra. Właściwie są to dwa bliźniacze teleskopy znane razem pod nazwą Kerr Laboratory (dla nieco obeznanych z fizyką: taki układ pozwala na prowadzenie pomiarów interferometrycznych). Każdy z teleskopów miał zwierciadło o średnicy ponad 10m. Zbudowanie takiego olbrzymiego lustra z jednolitego bloku szkła byłoby niezwykle trudne technicznie, więc mają one konstrukcję "plastra miodu" - złożone są z mniejszych. metrowych mniej więcej zwierciadeł zamontowanych na wspólnej kratownicy. Ich położenie jest sterowane komputerowo, z dokładnością podobno do 1 mikrona (!), tak aby działały jak jedna całość. Drzwi do środka kopuły były otwarte, ale udało mi się wejść tylko do przedsionka - wizyta dalej jest możliwa w dni robocze, a była akurat niedziela. Obejrzałem sobie przez oszklone drzwi sam teleskop, po czym wróciłem do auta i pojechałem w dół. |
Całkiem niespodziewanie, wyrobiło mi się mnóstwo wolnego czasu - zamiast zaplanowanej całodziennej męczącej pieszej wyprawy na szczyt, dojazd i powrót samochodem zajął mi tylko 3 godziny. O dziesiątej jechałem już znowu Saddle Road w kierunku Hamakua Coast. To zresztą warte jest komentarza: mało jest miejsc na świecie gdzie w ciągu półtorej godziny można podjechać z tropikalnej nadmorskiej plaży na 4-tysięczny ośnieżony szczyt. Pozorna łatwość jest złudna - trzeba mieć końskie zdrowie żeby nie odczuć skutków takiej zmiany klimatu i ciśnienia. Dlatego przewodnik i tablice ostrzegawcze przy szosie zalecają, żeby zrobić co najmniej po drodze co najmniej 1-2 godzinną przerwę, a jeszcze lepiej, tak jak ja, zabiwakować na pośredniej wysokości. W miarę obniżania się, przy drodze zaczęły pojawiać się najpierw wątłe, a potem coraz bujniejsze zarośla. Dłuższy czas jednak nawet w tropikalnym lesie widać były ślady wulkanicznej aktywności: kikuty spalonych drzew i liście poszarzałe od pokrywającego je, wzbijanego przez wiatr popiołu. Kilkanaście kilometrów przed wybrzeżem trafiłem na bardzo ciekawą formację: podłużną grotę-tunel, pozostałą po podziemnej rzece lawy. Dach tunelu zapadł się w jednym miejscu, umożliwiając wejście do środka. Wyciągnąłem z plecaka latarkę czołową i przeszedłem grotę do samego jej końca, miała może 150m długości. Dość niebezpieczne przedsięwzięcie - w środku nie było żadnej ścieżki, szło się po bardzo śliskich i ostrych kamieniach, do twarzy lepiły się korzenie drzew rosnących nad grotą - brr! Już po wyjściu na zewnątrz pomyślałem, nieco poniewczasie, że gdybym przy końcu tunelu skręcił sobie nogę, to nieprędko by się ktoś mną zainteresował... |
Nad ocean dojechałem już w siąpiącej mżawce - niestety, była to nawietrzna strona wyspy. Dlatego nie zrobił na mnie większego wrażenia następny park stanowy do którego pojechałem, Akaka Falls. Owszem, obejrzałem dwa wysokie i malownicze wodospady, ale chyba po atrakcjach poranka i wcześniej Maui zaczynałem już mieć przesyt wrażeń. Również, zaczynałem także mieć dosyć siedzenia w samochodzie. Dla odmiany zatrzymałem się więc w pięknie położonym nad samym morzem ogrodzie botanicznym (Hawaii Tropical Botanical Garden na Pepeekeo Scenic Drive) i wybrałem się na długi, niespieszny spacer. |
Pomysł okazał się doskonały. Mimo kiepskiej pogody, a może właśnie dlatego, ogród robił duże wrażenie - cichy, ciemny i tajemniczy, atmosfera trochę jak z XIX-wiecznych baśni, no może z tą różnicą, że potoczki szemrały sobie w zagajnikach bambusów albo bananowców a nie leszczyny. Powłóczyłem się tam ze dwie godziny, rośliny i drzewa są naprawdę piękne i trudne do obejrzenia gdzie indziej - przede wszystkim bardzo wiele gatunków egzotycznych palm, niektórych kwitnące, inne obwieszone już owocami. W odległym kącie znalazłem jeszcze piękna kolekcję wielkich ar, siedzących osowiale w wilgotnych klatkach. Prawie nie było innych ludzi - w końcu listopada turyści nie jeżdżą nawet na Hawaje. Spacer pomógł mi się zrelaksować i otrząsnąć z oszołomienia wywołanego gwałtowną zmianą wysokości, temperatury i wilgotności, więc w znacznej już lepszej formie ruszyłem dalej. |
Po szybkim posiłku w McDonaldsie w centrum administracyjnym wyspy, miasteczku Hilo, pojechałem do drugiego rejonu który chciałem koniecznie zwiedzić, Hawaii Volcanoes National Park. Niestety pogoda popsuła się ostatecznie, gdy dojeżdżałem do granicy parku zaczęło rzęsiście lać. Ponieważ równocześnie robiło się już dość późno, zrezygnowałem, wróciłem do Hilo i, żeby podsumować tak piękny imieninowy dzień, wybrałem się jeszcze ma wieczorny seans do kina (dla ciekawych: trafiłem na jakiś kompletny knot, chyba "Mortal Combat" o ile pamiętam). Po seansie wróciłem do leżącego w obrębie parku campingu na kolejny biwak (znowu w samochodzie), w nadziei że następnego dnia pogoda się poprawi i będę mógł zacząć zwiedzanie od samego rana. |
|