Maui
|
Moja podróż na
Hawaje zaczęła się niezbyt przyjemnie, bo lot z San Francisco
zaplanowany był na siódmą rano i mieszkając w Santa Cruz, prawie 150km
na południe, nie miałem żadnego rozsądnie taniego sposobu dotarcia tam
tak wcześnie. Pojechałem więc na lotnisko już poprzedniego dnia późnym
wieczorem i przedrzemałem resztę nocy na ławeczce. Rano byłem bardzo
wymięty i w średnim nastroju, szczególnie że pogoda na zewnątrz
wyglądała dość niezachęcająco: mglisto i zimnawo. Humor wrócił mi
jednak szybko, jak tylko zobaczyłem samolot z obiecującym napisem
"Pleasant Hawaiian Holidays" na burcie. Lot na Maui okazał się bardzo
długi: ponad 5 godzin, jednak to prawie pół Pacyfiku.
|
Wylądowaliśmy wczesnym popołudniem na lotnisku Kahului i, mimo
drugiej połowy listopada, wpadliśmy od razu w prawdziwy tropik: słońce
i wilgotny upał. Moich współpasażerów, którzy wykupili w biurze
podróży nie tylko przelot ale i całą wycieczkę, powitały ciemnoskóre
panienki nakładając im wieńce kwiatów lei! Kicz okrutny, ale
wrażenie jednak robił, nie powiem! Odebrałem z wypożyczalni
zarezerwowany samochód, niedużą zgrabną Toyotkę Tercel, zadzwoniłem do
Warszawy żeby pochwalić się gdzie jestem - równe 12 godzin
przesunięcia strefy czasowej - i pojechałem poszukać noclegu.
|
Miejsce upatrzyłem sobie już
wcześniej, studiując przewodnik Lonely Planet. Hotele mnie nie
interesowały: byłoby zbrodnią mieszkać w takim miejscu w zamkniętych
ścianach. Pól namiotowych natomiast wcale nie ma na wyspie zbyt wiele,
najbardziej spodobał mi się camping prowadzony przez parafię
jednego z kościołów w miejscowości Oluwalu - korzystnie położony w
stosunku do innych atrakcji i opisany w przewodniku jako spokojny i
bezpieczny. Nie było łatwo go znaleźć - Oluwalu okazało się składać z
jednego domu, restauracji i sklepiku, a bardzo dyskretnie oznaczony
wjazd w zarośla, na dróżkę prowadzącą do campingu znajdował się z
kilometr od "wioski". Za to miejsce było
fantastyczne, najbardziej urocze obozowisko na jakim kiedykolwiek
biwakowałem: łączka nad samym brzegiem oceanu, ocieniona eukaliptusami
chroniącymi przed nadmiernym upałem, przyjemna bryza od morza, cudowne
świty i zachody słońca: łagodne światło i cichutki szum fal! Na
horyzoncie wyrastały z morza mniejsze wyspy: Lanai i Kahoolawe.
Urządzenia tylko elementarne: parę drewnianych stołów i
poniewierających nad brzegiem starych desek surfingowych, kranik z
zimną wodą i słoneczny prysznic, nagrzewający się sam popołudniami -
całość za 5$ dziennie. Camping był pusty i senny, pod drzewami
rozrzuconych było tylko kilka namiotów.
|
Następne trzy dni przeznaczyłem na nurkowanie
z fajką. Niestety, prawie nie robiłem zdjęć, nawet z wybrzeża.
Wodoszczelnego aparatu się ciągle nie dorobiłem, a mojego Nikona bałem
się zostawiać w samochodzie na kilka godzin które zajmowało mi każde
pływanie, więc zdeponowałem go u szefa
campingu. Wielka szkoda: wrażenie było piorunujące. Wcześniej
nurkowałem głównie w Morzu Śródziemnym i jego przyległych akwenach,
trochę w Atlantyku w okolicach Cieśniny Gibraltarskiej, w czasie
ostatniego pobytu w Kalifornii jeszcze w Pacyfiku (brr - woda bardzo
czysta, ale okropnie zimna) ale wszystko to nie ma żadnego porównania
z tym, co można znaleźć na Hawajach. Po prostu, prawdziwa rafa
koralowa, i to tuż przy brzegu. W pierwszej chwili poczułem się jakbym
wszedł do egzotycznego akwarium: tysiące najróżniejszych kolorowych
rybek, od całkiem malutkich do przynajmniej parokilogramowych, meduzy,
na dnie korale w pełnym wyborze barw i gatunków, na tym rozgwiazdy,
jeżowce (bardzo niebezpieczne, z mnóstwem niezwykle długich, ostrych i
łamiących się pod najlżejszym dotykiem kolców), przy odrobinie
szczęścia można było spotkać ośmiornice i chowające się w skalnych
dziurach wąsate langusty. Jako dodatkowa atrakcja ponad rafą w wielu
miejscach pływały spokojnie całe rodziny wielkich żółwi, na oko
przynajmniej kilkudziesięciokilowych. Żółwie dawały do siebie
podpływać i nawet chwytać się za brzegi skorupy, przy próbie
wyciągnięcia na powierzchnię protestowały jednak stanowczo: były
bardzo silne i wyrywały się błyskawicznie paroma machnięciami łap.
Woda była, poza zmąconą czasami falą strefą przybrzeżną, jak
kryształ, widoczność sięgała kilkudziesięciu metrów - kontury
odległych obiektów nie traciły ostrości tylko robiły się coraz
bardziej niebieskie, aż do całkowitego zlania się z tonią. Przy tym
równocześnie ocean był bardzo ciepły, przynajmniej po tej stronie Maui
po której pływałem - 28C w końcu listopada! Przez kolejne dni
nurkowałem w kilku różnych miejscach, jeżdżąc wzdłuż wybrzeża, w końcu
okazało się że najpiękniejszą rafę znalazłem dokładnie naprzeciw
mojego campingu, tylko dostanie się do niej wymagało przebycia
nieprzyjemnego i niezbyt bezpiecznego mętnego i płytkiego odcinka przy
samej plaży - przy mocniejszej fali można było pokaleczyć sobie brzuch
o korale. Za to 300-400m od brzegu po prostu bajka, 5-8m głębokości,
świetna przejrzystość, bardzo urozmaicona rafa i mnóstwo
żółwi. Miejsce musiało być znane, bo cumowały tam regularnie stateczki
wycieczkowe, z których turyści mogli oglądać rafę przez szklane otwory
w dnie, a co śmielsi nawet pobrzechtać się w morzu wokół burt.
Podpływając do nich dość znaczny w sumie dystans z brzegu wzbudziłem
powszechne zdziwienie - ktoś nawet spytał czy "Nobody told you about
the aligators?"
|
W końcu nasyciłem się pływaniem i
postanowiłem zwiedzić atrakcje naziemne. Pierwszy
dzień poświęciłem na objechanie wyspy dookoła. Maui jest niewielka,
około 60km długości i 30km szerokości, i ma ósemkowaty kształt, jako
że powstała ze zlepienia stożków dwóch wulkanów. Wyższy z nich,
Haleakala, ma ponad 3000m wysokości. Mimo tak małych rozmiarów Maui
posiada, jak zresztą wszystkie główne hawajskie wyspy, niesamowitą
różnorodność klimatów wynikającą z obecności wysokich gór
oddziałujących z pasatami. Strona północno-wschodnia, zawietrzna, ma
wilgotny, tropikalny klimat, sporo deszczów, częste zachmurzenie i
mgły. Roślinność jest tam bardzo bujna, z gór spływa mnóstwo potoków
tworzących w wielu miejscach malownicze wodospady. Szczyty wulkanów
zatrzymują opady, więc kilkadziesiąt kilometrów dalej, po ich
zawietrznej stronie, jest sucho, słonecznie, a roślinność to żółte
wysuszone trawy porastające wulkaniczne popioły. Pomiędzy tymi dwoma
skrajnymi klimatami jest oczywiście cała gama wariantów pośrednich.
Obozowałem po południowej
stronie Maui, w strefie suchej, i stamtąd wyruszyłem kierując się
wzdłuż wybrzeża na zachód. Już po kilkunastu
kilometrach, za kurortem Lahaina, nadbrzeżne wzgórza wyraźnie się
zazieleniły. W końcu, po śmiesznym odcinku na którym wielkie agawy
rosły między zupełnie normalnymi krzakami, wjechałem między sporych
rozmiarów plantacje ananasów (znów poczułem że jestem w prawdziwym
tropiku!), miejscami schodzące prawie do samej wody. Za ananasami
droga przeszła jeszcze przez strefę wzgórz o bardzo
charakterystycznych kształtach, pokrytych na przemian krzewami oraz
bujnymi łąkami i pastwiskami, po czym, za miejscowością Kahulua,
wkroczyła do strefy klimatu zdecydowanie już wilgotnego: krzewy i łąki
zmieniły się w bujny tropikalny las. Równocześnie ze zmianą klimatu,
zmienił się też charakter terenu: skończyły się
równiny i pagórki a zbocza wulkanu zaczęły opadać wprost do oceanu. Droga wiła się malowniczo w poprzek nadmorskiej
skarpy, pod nawieszającami się nad nią kępami lian i
pnączy. Intensywne opady spowodowały też powstanie mnóstwa wodospadów,
niektórych bardzo wysokich i naprawdę przepięknych: nawet całkiem
niewielkie strumyczki w wielu miejscach uformowały prawdziwe białe
pajęczyny wodnych nitek na tle czarnych wulkanicznych skał i leśnej
zieleni.
|
W końcu, za większą
miejscowością Hana, dojechałem do najdalej na wschód wysuniętego
krańca wyspy, do wioski Kipahulu i leżącego obok rezerwatu.
Zatrzymałem się tam na nieco dłuższe zwiedzanie. Miejsce było tego warte: wokół sporej
rzeczki Oheo schodzącej do morza śliczną kaskadą kilku basenów i
wodospadów rosły bardzo interesujące drzewa: system korzeniowy zbiegał
im się w węzeł pół metra nad ziemią, wyglądały jakby chodziły na
kilkudziesięciu malutkich nóżkach. Miejscami wyrastały pojedynczo, a
miejscami tak gęsto że na ścieżce pod nimi w środku dnia panował gęsty
półmrok (na zdjęciu obok widać mieszkającego w tym półmroku
pajączka, który pewnie dostał zawału od błysku mojego flesza).
Pobrodziłem chwilę w rzecznych basenach, jednak na poważniejsze
pływanie się nie zdecydowałem: przewodnik z naciskiem podkreślał że
ten akurat kawałek oceanu słynie z silnych prądów, sporych fal i w
dodatku nawiedzany jest przez liczną populację szarych rekinów. Nie
jestem specjalnie bojaźliwy jeżeli chodzi o wodę, powiedział bym
raczej, że wręcz przeciwnie, ale przyznaję że akurat ten opis wywołał
u mnie uczucie nieprzyjemnego ściskania w dołku.
|
Za to,
również zgodnie z zaleceniami przewodnika, wybrałem się też na nieco
dłuższy spacer w górę potoku Oheo do wielkiego wodospadu Makahiki.
Miejsce jak wyjęte z przygód Indiany Jonesa albo Lary Croft: głęboki
skalny wąwóz, ze ścianami całkowicie pokrytymi gąszczem pnączy, do
tego spada pieniąc się kilkudziesięciometrowej wysokości wodospad. Aż
się prosiło, żeby w ścianach wąwozu piraci pochowali w grotach swoje
skarby: może naprawdę są jakieś?
|
Kontynuowanie objazdu wyspy przez turystów
poza rezerwat Oheo najwyraźniej nie było przewidziane - asfalt na
drodze najpierw przeszedł przez fazę silnego rozpadu, a potem skończył
się całkowicie. Następne kilka
kilometrów przejechałem nieprzyjemną i zniszczoną gruntówką, wyciętą
tuż nad wodą w bardzo wysokim i stromym w tym miejscu zboczu wulkanu
Haleakala. Ominąłem kilka potężnych skalnych filarów i wydostałem się
ostatecznie na południową stronę wyspy. Wrażenie szokujące: na
początku mojej wycieczki jechałem terenami względnie płaskimi, więc
zmiana klimatu następowała stopniowo. Po tej stronie Maui potężny
bastion wulkanu rozdzielał dwie strefy jak nożem, wprost z wilgotnego
tropiku wjechałem w strefę pożółkłych wysuszonych traw porastających
zbocza systemu głębokich jarów. W wielu miejscach spod trawy wystają
ciągle jeszcze czarne złogi zastygłej lawy: ostatni wybuch wulkanu na
Maui miał miejsce około 200 lat temu właśnie w tym rejonie.
Ostatnia część wycieczki nie była już tak ciekawa: po kilkunastu
kilometrach trawersowania wulkanicznych stoków wrócił asfalt, a droga
przestała iść nad samym oceanem. Gdy w końcu nad niego wróciła,
znalazłem się już z powrotem na najbardziej turystycznej
południowo-zachodniej stronie wyspy, którą zwiedziłem wcześniej
wyszukując miejsca do nurkowania. W końcu, już po zmroku, dotarłem na
camping.
|
Następnego dnia wybrałem się w głąb wyspy, na wierzchołek wulkanu
Haleakala. Akurat tego dnia pogoda zrobiła się nienadzwyczajna, ale
nie miałem wyboru: przed wyjazdem z wyspy chciałem jeszcze wybrać się
na prawdziwe nurkowanie, z butlą, a wjeżdżanie potem na dużą wysokość
nie jest wskazane - można nabawić się
choroby kesonowej. Trochę więc z poczucia obowiązku, w siąpiącej
mżawce i gęstniejącej wraz z wysokością mgle pojechałem drogą idącą w
górę zbocza. Tu spotkała mnie miła niespodzianka. Niedaleko za
posterunkiem strażnika parku (uwaga praktyczna: Haleakala jest parkiem
narodowym i wjazd kosztuje 10$ a inne parki jeszcze drożej; lepiej za
50$ kupić roczną przepustkę, tzw. Eagle Pass,
ważną we wszystkich parkach narodowych USA) wjechałem między dwie
warstwy chmur i odsłonił się przede mną wspaniały widok na ogromną,
wielokilometrowej średnicy kalderę wulkanu. Z krawędzi wielkiego
zapadliska widać było całe jej wnętrze z rozsianymi stożkami
mniejszych kraterów, niektórych "piętrowych" - wtórne otwory otwierały
się na zboczach większych kopców. Żałowałem bardzo że nie miałem już
czasu na przyjechanie tu powtórnie w lepszej pogodzie: na dnie kaldery
widać było ścieżki szlaków turystycznych, musiałaby to być bardzo
niezwykła wycieczka.
W końcu dojechałem do samego szczytu, do czegoś w rodzaju centrum
turystycznego na końcu drogi, ale miejsce okazało się mało przyjazne:
kompletna pustka, ani żywej duszy, gęsta mgła (wjechałem już w wyższą
warstwę chmur) i przenikający ziąb. Nawet roślinności żadnej, tylko
złogi czerwonawego wulkanicznego żużlu. Zmarzłem błyskawicznie i z
ulgą wróciłem na ciepłe wybrzeże.
|
Przedostatniego dnia
na Maui postanowiłem zaszaleć trochę i wykupić wycieczkę na nurkowanie
z butlą na atolu Molokini. 100$ za pół dnia, ale cóż, nie co dzień
miałem okazję popływać na prawdziwej rafie koralowej. O 5 rano,
jeszcze przed pierwszym brzaskiem, stawiłem się na przystani w Makena,
40km na południowy wschód od Oluwalu, skąd odpływała większość łodzi.
Byłem trochę za wcześnie, ruch zaczął się dopiero pół godziny później
- właściciele stateczków zaczęli podjeżdżać do rampy i spuszczać je z
przyczep na wodę. Ciekawe dlaczego nie trzymali ich w wodzie na stałe
- zapomniałem spytać niestety, pewnie z wrażenia. Odnalazłem swoją
łódkę, przeszedłem procedurę akceptacji, czyli krótki rzut oka na
kartę płetwonurka i znacznie staranniejsze oględziny karty kredytowej,
po czym wyruszyliśmy. Łódka była mała, oprócz właściciela łodzi,
drugiego instruktora i mnie płynęło nią jeszcze troje amatorów rafy:
para szwajcarskich dziennikarzy i miejscowa dziewczyna.
|
Po pół godzinie
zakotwiczyliśmy w pobliżu malutkiej podkowy atolu Molokini,
tradycyjnego miejsca nurkowania na Maui. Bliżej skał było już
przycumowane sporo większych stateczków, a wodzie kotłował się liczny
tłum amatorów maski i fajki. Na szczęście, chętnych do nurkowania z
akwalungami było znacznie mniej. Pod czujnym okiem obu instruktorów
wbiliśmy się w niezgrabny ekwipunek i skoczyliśmy do wody. Emocje
spore: wcześniej z butlą nurkowałem bardzo mało, tylko w 1995 roku w
Hiszpanii zdobywając uprawnienia płetwonurka na kursie PADI. Wszystko
jednak poszło gładko, dla ułatwienia zanurzaliśmy się wzdłuż liny
kotwicy. Przy pierwszym nurkowaniu zeszliśmy na głębokość 25m i
popłynęliśmy na spacer wzdłuż rafy. Po uprzednich próbach z fajką,
wrażenie nie było już aż tak piorunujące, ale i tak wielkie przeżycie:
znów woda jak kryształ, rafa w tysiącu kolorów, w skalnych otworach
ośmiornice i wielkie langusty, o tysiącach rybek i ryb już nie
wspominam. Na koniec przewodnik zabrał nas na pokaz specjalny: na
kawałku piaszczystego dna drzemało parę niedużych rekinów (właśnie
tzw. rekinów piaskowych o ile pamiętam). Niewielkie, może 1.2-1.5m
długie, bardzo płochliwe, ale i tak zawsze już mogę powiedzieć, że
spotkałem w wodzie rekiny!
Wynurzyliśmy się po
mniej więcej 45min, trochę z żalem, bo powietrza w butli zostało mi
jeszcze sporo, po czym "podano lekki lunch". Właściciel łodzi
otworzył skrzynię pełniącą rolę lodówki i zaczął serwować plastry
świeżego melona, ananasa i zimne napoje. W zasadzie, siedząc w
słoneczku chłodzony przyjemną bryzą i jedząc te specjały, mogłem sobie
już wyobrazić tylko jedną różnicę z prawdziwym rajem: tam na pewno do
stołu podawały by potrawy piękne hurysy, a nie dwóch zwalistych
facetów. Przerwa trwała godzinę, po czym zanurzyliśmy się ponownie,
płycej, na jakieś 15m, ale trochę dłużej, około godziny. Główną atrakcją drugiej próby była liczna rodzina
wielkich żółwi, krążących niespiesznie wokół nas. Na koniec
dopłynęliśmy w pobliże jednego z tych większych statków z
"fajkowiczami" i okazało się, że oferują one również inne atrakcje:
pod wodą unosiła się spora grupka ludzi oddychających przez
kilkumetrowe rury doprowadzające powietrze ze statku. Taki wariant
pośredni między snorkelingiem (nurkowaniem z fajką) i scuba diving (z
butlą) - nazywa się to "snuba diving" i ma tę zaletę, że pozwala na
dłuższą zabawę pod wodą turystom którzy nie mają uprawnień
płetwonurków. Do przystani w Makena wróciliśmy jeszcze przed
dwunastą, na tyle wcześnie, że po odespaniu porannego wstawania
starczyło mi czasu na kolejne długie pływanie z fajką na rafie
naprzeciw mojego campingu.
|
Następnego dnia
miałem już zarezerwowany przelot z Maui na następną wyspę. Lot miał
być po południu, więc rano wybrałem się jeszcze na zwiedzenie
ostatniej z głównych atrakcji polecanych przez mój Lonely Planet,
doliny Iao. Kiedyś była to najżyźniejsza i najgęściej zaludniona
dolina wyspy. Dziś jest całkowicie opustoszała, w miejscu wiosek
założono stanowy rezerwat. Niestety, pogoda nie dopisała - było
mglisto i od czasu do czasu mżyło, więc park Iao nie wywarł na mnie
specjalnego wrażenia, może poza widocznym na zdjęciu skalnym palcem,
na który podobno wspinali się młodzi mężczyźni żeby pełnić straż nad
wioskami. Szczerze współczuję - wspinałem się w życiu na różne rzeczy,
ale nigdy po czymś co wyglądało tak oślizgle, gliniasto i omszale!
|
W końcu, moja wspaniała przygoda na Maui się skończyła. Z wielkim
żalem, że nie mogę zostać dłużej wsiadłem do samolotu ślicznie
nazywających się linii lotniczych - Aloha Airlines - i poleciałem na
największą w archipelagu Big Island albo inaczej po prostu na Hawaii.
|
Powrót do strony Hawaje
| Następny etap
|