Monte Rosa 4634m


29 lipca 2001

Próba sprzętu Na przełomie lipca i sierpnia przyłączyłem się do mini-obozu zorganizowanego przez kolegów z klubu Nomad działającego przy Wydziale Fizyki UW. Arbuz Celem ich wyprawy, 3-tygodniowej w założeniu, miały być Alpy Walijskie. Ja sam nie miałem aż tyle czasu, ale umówiłem się że dołączę do nich przynajmniej na pierwszą część wyjazdu. W końcu lipca musiałem i tak przyjechać do Polski, bo moje auto wymagało przeglądu i drobnych napraw, więc przy okazji wracając zabrałem z sobą z powrotem do Niemiec resztę ekipy: siostry Izę ("Bel") i Weronikę, Jarka i Adama. Źródła Rodanu Wyruszyliśmy z Warszawy w niedzielę 22 lipca przed południem. Do Monachium dojechaliśmy dopiero nad ranem, więc zostaliśmy tam dzień, żeby trochę odespać, zobaczyć miasto i zrobić ostatnie zakupy sprzętu. Do Zermatt pojechaliśmy we wtorek o 8 rano. Krowa Milka Droga też się strasznie dłużyła, bo nie wszędzie była autostrada - po dojeździe pod tunel pod przełęczą Św. Gottharda (ten który się spalił w październiku) skręciliśmy w prawo na przełęcz Furkapass, wysoką na ponad 2400mnpm. Mój Nissan z silnikiem Diesla słabo ciągnie pod górę nawet bez obciążenia, Biwaczek a tym razem załadowaliśmy go po dach. Za Furkapass zatrzymaliśmy się na chwilę obejrzeć źródła Rodanu, który właśnie tam ma swój początek. Matterhorn Później kupowaliśmy jeszcze po drodze pieczywo, baterie do czołówek itp., więc do miejscowości Täsch, parę kilometrów przed Zermatt, dotarliśmy dopiero o 8 wieczorem. W Täsch musieliśmy zostawić auto (wyżej dawało się pojechać tylko mając specjalne pozwolenie), przepakowaliśmy się i taksówką (na 5 osób wypadała taniej niż pociąg-wahadło) pojechaliśmy do Zermatt. W miasteczku znaleźliśmy się już po 21, ale chcieliśmy podejść chociaż kawałek jeszcze tego samego dnia. Przez następne 2h po ciemku, ale łatwą ścieżką pomaszerowaliśmy 600m w górę, na 2200mnpm, na łąkę nad schroniskiem Riffelalp. Tam zabiwakowaliśmy. Gdy wstaliśmy następnego dnia, powitała nas fenomenalna po prostu panorama 4-tysięczników, z niedalekim Matterhornem na czele.

Siostry Plecaki Już to pierwsze wieczorne podejście było ciężkie - wybieraliśmy się w góry na ponad tydzień i miałem największy od lat bagaż - ze 35kg minimum. Rano ruszyliśmy dalej - najpierw w górę na przełęcz obok stacji kolejki Rotenberg na około 2800mnpm, potem szlak sprowadzał długim zejściem na lodowiec Gornergletscher na 2400mnpm, z niego znów trzeba było podejść do schroniska Monte Rosa na 2800mnpm. Pogoda tego dnia dopisywała niezwykle, cały czas towarzyszyły nam wspaniałe widoki na Matterhorn, Monte Rosa i kilka innych 4-tysięcznych szczytów. Przyjemność psuł mi jednak zdecydowanie ten horrendalny plecak - Monte Rosa strasznie dał mi się we znaki. Podejście zajęło nam cały dzień i do schroniska dobrnąłem całkiem skonany. Wypiliśmy w nim po piwie (smaczne, ale po 14zł/pół litra!), i rzutem na taśmę podeszliśmy jeszcze kolejne 200m, do około 3000mnpm, Schronisko Monte Rosa na skalne plateau miedzy lodowcami (tzw. Untere Platje) przez które przechodził szlak na wierzchołek Monte Rosa. Tam znaleźliśmy sobie naprawdę doskonałe miejsce na biwak - płaski kawałek skały, nagrzewał się w dzień (było aż za gorąco), Biwak w nocy oddawał ciepło, więc spało się bardzo komfortowo. Woda do picia ściekała z topniejących płatów śniegu (wieczorem - rano wszystko zamarzało i trzeba było po wodę chodzić znacznie dalej), Wyprawa po wodę do tego tuż przed namiotem mieliśmy małe jeziorko do mycia. Sceneria wokół była po prostu fantastyczna - skały, lodowce i korona wielkich gór dokoła. Zaryzykował bym nawet twierdzenie, że było to najbardziej malownicze miejsce w jakim kiedykolwiek zdarzyło mi się rozbić namiot!

Szczelina Pierwotny plan zakładał wyjście na szczyt już następnego dnia, ale bez problemu wyperswadowałem reszcie ekipy ten pomysł, wszyscy mieli wystarczająco dosyć całodziennego podejścia z ciężkimi worami. Zamiast tego, w czwartek wybraliśmy się na spacer na lodowiec, poćwiczyć wspinanie w stromym seraku. Wybraliśmy stosunkow łatwą ściankę, nachyloną może 60-70 stopni, więc wszyscy bez trudu dali sobie z nią radę Weronika Serak - najpierw ja pokonałem ją z dolną asekuracją, potem inni z liną z góry, na koniec też z liną z dołu. Dziewczyny nigdy wcześniej nie wspinały się, panowie byli po kursie skałkowym rok wcześniej, ale bardzo jeszcze niewprawni w technice asekuracji, tak że trening zdecydowanie się przydał. Po południu wróciliśmy na biwak i spakowaliśmy się od razu na trzydniową wyprawę. Bardzo ambitny plan zakładał nie tylko wejście na Monte Rosa, ale potem jeszcze próbę przejścia grani Lyskamma, Castora i Polluxa aż do Breithornu (śpiąc w bivaccach po drodze) - stąd bagaż był stosownie pokaźny. O 21 położyliśmy się spać - trochę za późno jak na to, że wstać mieliśmy o 2 w nocy.


Świt Wstaliśmy zgodnie z planem o 2, raczej niewyspani, i dość długo się zbieraliśmy, Podejście jak to na ogół bywa w takiej większej grupie. Wystartowaliśmy w końcu o 3.45. Początek szlaku na szczyt wiódł po śniegu przez nasze plateau biwakowe, dalej stromsze 100m podejścia, też po śniegu i, na końcu, kilku pasach skałek, wyprowadzało na następne plateau (Obere Platje, 3200mnpm). Wyżej aż do samej grani szczytowej trasa kluczyła po nietrudnych i niezbyt stromych lodowcach - nie mieliśmy problemów z jej znalezieniem, bo po dłuższym okresie bez opadów w śniegu wydeptana była dobrze widoczna ścieżka. Plateau biwakowe Na początku lodowca musieliśmy przebić się przez przykry pas szczelin, ale tej nocy śniegu było jeszcze sporo i w większości bezpiecznie zmrożonego, tak że obyło się bez poważniejszych kłopotów. Około 5.30 zaczęło świtać, do 7.30, po 3.5h podejścia, dotarliśmy na 3800mnpm, do połowy podejścia. Dość nagle na tej mniej więcej wysokości zacząłem wyraźnie odczuwać wysokość i niewyspanie. Z doświadczeń wyniesionych wcześniej z prób wejścia na Mont Blanc wiedziałem, że to bardzo zły znak i że raczej tego dnia na szczyt nie wejdę - między 3800mnpm a 4600mnpm była jeszcze bardzo duża różnica, a ja już wlekłem się powolutku. Moi towarzysze radzili sobie wyraźnie lepiej, musieli na mnie czekać. Zdecydowałem więc, że wracam - oni czuli się ciągle jeszcze mniej więcej normalnie i chcieli iść dalej. Rozdzieliliśmy się i, jak się później okazało, był to tragiczny błąd. Przed rozstaniem oddałem im jeszcze swoja płachtę biwakową, Thermarest (lekki dmuchany materacyk), zamieniliśmy się czekanami i zacząłem schodzić. W ten sposób traciłem szansę przejścia całej 3-dniowej grani, samotnie mogłem liczyć tylko na wejście na Monte Rosa, ale lepszy wróbel... Około 10 byłem już z powrotem w namiocie i do wieczora odsypiałem.

Lyskamm Jeszcze tego samego dnia około 21 nadciągnęła burza - nie zmartwiłem się specjalnie, Castor i Pollux bo o tej porze w zasadzie nie było mowy żeby koledzy jeszcze znajdowali się gdzieś w górach, byłem pewien że od dawna siedzieli w bivacco na przełęczy Lisjoch, zgodnie z planem, albo w najgorszym razie w schronisku Capana Margherita sporo wcześniej (nb. najwyżej w Europie położone schronisko z obsługą, na ponad 4500mnpm - odpowiednio do lokalizacji nocleg po 85DM/noc). Breithorn Burza trwała długo, gdy wstałem w nocy znów około 2 ciągle jeszcze błyskało się, i to z dwóch stron horyzontu, za Monte Rosa i za Matterhornem po przeciwnej stronie nieba. Dent d'Herens i Matterhorn Niebo było zachmurzone, nie byłem pewien pogody, więc przestawiłem budzik na 2.45 żeby zobaczyć czy zaczną podchodzić ludzie ze schroniska poniżej - tam dysponowali przynajmniej prognozą. Pojawiło się parę czołówek, więc ja też wyszedłem, ale bez przekonania - ciągle było pochmurno, noc bardzo ciepła, więc śnieg rozmiękł i źle się po nim szło. Podszedłem tylko 200m do krawędzi górnego plateau i zawróciłem, nie podobało mi się to wszystko - o 6 rano już z powrotem dosypiałem w namiocie. Przed południem się rozpogodziło, więc trochę żałowałem szansy, ale już o 15 zrobiło się z powrotem pochmurno, a o 17 zaczęło intensywnie lać. W sumie chyba bym zdążył tego dnia wejść na szczyt i zejść, ale bez żadnego marginesu bezpieczeństwa, lepiej więc, że zdecydowałem się zostać i przeczekać po raz kolejny. Dzień spędziłem w większości nudząc się jak mops i zabijając czas podziwianiem widoków i drobiazgowym studiowaniem mapy, bo bardziej treściwej lektury nie miałem.

Świstak Na biwaku miałem problem z jedzeniem i piciem - reszta ekipy wzięła ze sobą wszystkie zapalniczki, zapomniałem o zabraniu którejś na dół, więc mimo że teoretycznie miałem palnik butanowy, w rzeczywistości mogłem jeść tylko suchy chleb z kiełbasą i popijać go zimną wodą ze stopionego śniegu, świństwem które szybko zaczęło wywoływać we mnie mdłości. Drugiego dnia nie byłem już w stanie pić surowej wody, po każdym łyku skręcało mnie w środku, więc zszedłem do schroniska Monte Rosa na obiad i kupiłem przy okazji zapas półtora litra Coca Coli, za niebotyczną sumę 45zł. Wracając do namiotu trafiłem na bardzo ciekawską i mało płochliwą rodzinę świstaków żyjących w kamiennym kopcu, więc spędziłem dłuższa chwilę w ich towarzystwie. Od moich kolegów nie miałem ciągle znaku życia (moja komórka nie łapała sygnału), ale dalej się specjalnie nie martwiłem - wybrali się na dłużej, więc zakładałem że brak wiadomości oznacza brak kłopotów. Sam znów się optymistycznie spakowałem się do porannego wyjścia, mimo wieczornej ulewy. Warto było: o 23 się rozpogodziło, o 2 było już w pełni rozgwieżdżone niebo i rozsądnie zmrożony śnieg.

Autor Wyszedłem po raz trzeci o 2.55 i od razu wiedziałem, że tego dnia powinienem dojść do wierzchołka bez kłopotu Breithorn i Matterhorn - czułem się w końcu wyspany, wypoczęty i zaaklimatyzowany. Nieprzyjemny okazał się tylko początek górnego plateau - przez dwa dni upału śnieg się powytapiał i szczeliny zrobiły się o wiele grożniejsze niż pierwszej nocy. W pewnym momencie zboczyłem może 2m ze szlaku i natychmiast wpadłem po pas w czeluść! Capana Margherita Po tej przygodzie dla pewności poczekałem grzecznie na przewodnika z dwójką klientów i poszedłem tuż za nimi, po ich śladach. Breithorn I tak miejscami wszyscy czołgaliśmy się na kolanach, żeby rozłożyć ciężar. Po pasie szczelin szlak prowadził długim i łatwym podejściem po w większości niezbyt stromych śniegach, aż do przełączki w grani już na 4400mnpm - dotarłem tam około 9 rano, wznosząc się w bardzo regularnym tempie ok. 270m/h. Matterhorn Pogoda była cały czas bez zarzutu, kilka pojedynczych chmurek na horyzoncie, a rozrzedzone powietrze zaczęło mnie na serio spowalniać dopiero tuż pod samą przełączką. Mont Blanc Widoki były niewiarygodne - nad zębatą granią Breithornu wyraźnie rysował się odległy o ponad 100km potężny masyw Mont Blanc. Wyżej niestety zrobiło się gorzej, i w dodatku całkiem mnie końcówka zaskoczyła. Nie czytałem przewodnika, koledzy wzięli go ze sobą w górę, ale z relacji Adama, Dent Blanche który go starannie przestudiował wynikało że Dufourspitze, czyli główny wierzchołek rozległego masywu Monte Rosa, Weisshorn miał być łatwy - trasa oceniona została jako PD, czyli klasy I we wspinaczkowej skali trudności. Może to i była jedynka, ale alpejska, nie tatrzańska!! Z przełączki najpierw podchodziło się jeszcze około 100m stosunkowo łatwo, ale już naprawdę stromym stokiem, twardy lód pod śniegiem. Potem zaczynała się mixtowa grań typu brzytwa, technicznie prosta ale potwornie przepaścista, po 300m potencjalnego lotu na każdą stronę. Taki koń skalno-śnieżny - względnie nietrudny tylko dla kogoś umiejącego naprawdę wprawnie chodzić w rakach po skale, a to nie jest aż tak powszechne nawet po zimowej zaprawie w Tatrach - tego typu doświadczenia nabiera się dopiero podczas wspinaczki, nie przy turystyce.

Na grani Nie miałem specjalnie wyboru - wziąłem głębszy wdech i zacząłem forsować tę grań, liny do asekuracji i tak nie niosłem - koledzy wzięli ją dwa dni wcześniej. Na samym początku o mało się nie zwaliłem w przepaść, bo wdepnąłem rakiem w ucho plecaka Niemca którego mijałem. Grań szczytowa Potem poszło lepiej, aczkolwiek parę kawałków grani pokonywałem okrakiem! Cały ten odcinek miał może z 50-60m, dalej zaczynało się kolejne krótkie podejście stromym śnieżnym stokiem, dochodzące do następnej ostrej grani, dłuższej (może 100m) i wyprowadzającej już na sam szczyt. Ta druga grań była ciut (ale tylko ciut) mniej przepaścista, za to, przynajmniej w drugiej części, trudniejsza - raczej stopnia II niż I. Prawdziwe jajo pojawiło się na ostatniej ściance pod szczytowym krzyżem - 4-metrowy kominek startujący z wąziutkiej śnieżnej przełączki. Już z dość daleka widziałem, że coś tam jest nie tak, bo na przełączce pod kominkiem skłębił się tłumek i jakoś nikt nie wchodził na szczyt. Gdy tam doszedłem, inni zrobili mi miejsce żebym też spróbował. Z bliska okazało się, że burze z poprzednich dni kompletnie zalodziły chwyty w kominku, nie dawało się na nich utrzymać. Stopnie na raki były, ale bez chwytów nie wiedziałem za bardzo jak zastartować w górę. Wymyśliłem po chwili, żeby zamiast łapać się chwytów zaklinować czekan w szczelinie i dalej jakoś poszło, tak naprawdę trudności kończyły się po dwóch pierwszych przechwytach. Ale w sumie trudności tego miejsca ocenił bym na co najmniej III+, może i IV, a przy upadku dawało się co najwyżej wybrać na którą stronę przełączki poniżej kominka chce się spadać - średnia przyjemność.

Na szczycie Szczyt (Dufourspitze 4633.9mnpm, 10.30 rano) okazał się bardzo ciasny, prawie jak wierzchołek Mnicha - dwa płaskie bloki skalne i niziutki krzyż. Zdziwiło mnie, że na stanowisku nad kominkiem wisiała pętla wyglądająca na moją, ale pomyślałem że może to tylko jakaś podobna? Obok krzyża siedziała trójka Szwajcarów, mężczyzna i dwie kobiety. Pstryknęli mi moim aparatem zdjęcia szczytowe, raczej nieudane, a potem zaczął robić się tłok - inni chętni też w końcu wymyślili jak przebrnąć feralny kominek poniżej. Posiedziałem na wierzchołku razem około godziny, odsapnąłem, coś wypiłem i zacząłem dumać nad zejściem - robienie zalodzonego kominka bez asekuracji w dół było dość przerażającą perspektywą. Na szczęście Szwajcarzy założyli zjazd i korzystając z okazji podłączyłem się do nich, zjeżdżając pierwsze parę metrów po ich linie. Dalej poszło łatwo - zdążyłem się przyzwyczać do ekspozycji i grań nie robiła już na mnie aż takiego wrażenia (w sumie jednak, uwzględniając jej przepaścistość i to, że leżała w całości na 4600mnpm, więc robiłem ja momentami prawie na bezdechu z wysiłku, oceniłem ją jako jeden z weselszych żywczyków w mojej karierze). Poniżej grani po śniegu schodziłem szybko i bez problemów, musiałem uważać tylko w pasie szczelin na końcu lodowca. W dzień łatwiej dawało się je wypatrzyć, ale za to śnieg był rozmiękły i niepewny, a schodziłem sam, wcześniej niż inni, i nie miałbym kogo zawołać na pomoc gdybym jednak gdzieś wpadł.

Na krawędzi Obere Platje wyciągnąłem moją komórkę - złapała sygnał. Zadzwoniłem do Jarka i jak grom z jasnego nieba dowiedziałem się o wypadku który zdarzył się 2 dni wcześniej moim kolegom!! Okazało się, że mieli jeszcze na tyle słabą aklimatyzację, że podchodzili bardzo wolno. Na przełączce na 4400mnpm byli dopiero około 12.30. Odpoczywali tam godzinę zastanawiając się co dalej i w końcu zdecydowali się jednak spróbować pójść jeszcze do góry. Szczytowa grań zajęła im dodatkowo wiele godzin - Adam i Weronika zrobili ją bez asekuracji, ale Jarek chwiał się nogach ze zmęczenia, więc się z Bel wspomagali liną. Końcowy kominek tego dnia nie był jeszcze zalodzony, ale i tak stanęli na szczycie dopiero o 8 wieczorem, całkowicie wykończeni. Zdecydowali się więc na biwak na wierzchołku! Niedługo potem bardzo szybko nadciągnęła burza - podjęli próbę założenia zjazdu ze szczytu, ale zanim zdołali to zrobić uderzył piorun i zabił na miejscu Adama, a Bel i Weronikę pozbawił na chwilę przytomności. Tylko Jarek zachował ją przez cały czas, wystarczyło że stał 2-3m dalej. Po pierwszym piorunie następne nie uderzyły już na szczęście bezpośrednio w wierzchołek, więc Jarek zdołał jednak założyć zjazd, a raczej zainstalować coś w rodzaju poręczówki i cała trójka zaczęła schodzić w ścianę. Nie obyło się bez dalszych kłopotów - Weronika i Iza poślizgnęły się, Bel obsunęła się kilka metrów i złamała nogę w kostce. Potem mieli już więcej szczęścia - przesiedzieli do rana, każde osobno, na kamieniach wmrożonych w ścianę. Bel nie dała rady nawet wyciągnąć śpiwora z plecaka, ale ocaleli wszyscy bo noc była bardzo ciepła i bezwietrzna (to ta sama noc kiedy ja zrezygnowałem rano z podejścia z uwagi na rozmrożony śnieg). O świcie Jarkowi, po prawie 2 godzinach prób, udało się dodzwonić z komórki do pomocy górskiej i wszystkich ewakuował śmigłowiec, zabrał też z wierzchołka ciało Adama.

Lodowiec Umówiliśmy się jeszcze , że następnego dnia Jarek podjedzie kolejka najwyżej jak się tylko da, przyjdzie do mnie i zniesiemy razem w dół rzeczy z biwaku, Jarek po czym sam zszedłem ostatnie 200m do namiotu. Czułem się prawie niezmęczony, raczej ugotowany, bo miałem poranne ciepłe ubranie na sobie, a słońce na lodowcu po południu paliło jak na plaży. Przebrałem się w sandały, podkoszulek i szorty i jeszcze raz zbiegłem do schroniska na obiad. Wieczornej burzy tego dnia akurat nie było... Zabiwakowałem kolejną noc i następnego dnia przed 12 pojawił się Jarek. Zwinęliśmy namiot i zaczęliśmy znosić nasze graty, strasznie obaj obładowani - znów miałem ze 35kg, w dodatku w moim plecaku urwał się pasek naramienny i niosłem go tylko prowizorycznie i niewygodnie związanego. Lodowiec tym razem przetrawersowałem w sandałach (co najmniej godzina marszu), Camping w Täsch bo moje skorupy poważnie otarły mi pięty i bardzo nie chciałem ich wkładać. O 18 znaleźliśmy się przy stacji kolejki, o 19 w Zermatt i o 19.30 na campingu w Täsch. Weronika przyjechała jeszcze później bo odwiedzała siostrę w szpitalu. Następnego dnia zwinęliśmy się ostatecznie i wszyscy zjechaliśmy do szpitala w Visp, gdzie leżała Bel. Na miejscu okazało się, że Warta zdecydowała się zapłacić za jej przelot do Polski, z Weroniką jako eskortą. Ja z Jarkiem ruszyłem wieczorem do Monachium. Jeszcze pod Furkapass czekaliśmy dłuższą chwilę, żeby sprawdzić czy nie trzeba będzie wrócić się po Weronikę, bo Warta zaczęła kręcić, ale w końcu obyło się bez komplikacji. Droga powrotna była długa i ciężka - jechałem do północy, potem 3 godziny spałem, prowadziłem kolejną godzinę, znów zaczęło mnie możyć, więc dospałem już do świtu i o 8 rano dojechałem do domu.

Jak widać z powyższej relacji, wyjazd do Zermatt okazał się bardzo tragiczny w skutkach. Jak to najczęściej w górach bywa, wypadek był zdecydowanie wynikiem naszych poważnych błędów. Najpierw mojego - bo zlekceważyłem brak doświadczenia moich przyjaciół i puściłem ich w górę samych. Potem ich własnych - niewłaściwej oceny własnej aklimatyzacji i zdolności kondycyjnych, nie zawrócenia w porę, na koniec decyzji o biwaku na samym wierzchołku. Nie da się odwrócić tego co się stało i przywrócić życia Adamowi, ale niech nasze pomyłki będą przynajmniej przestrogą dla innych i uchronią ich od podobnych nieszczęść. Alpejskich 4000-tysięczników w żadnym razie nie należy lekceważyć, a wejście na Monte Rosa jest wg. mnie z uwagi na trudności grani szczytowej zdecydowanie poważniejszym przedsięwzięciem niż zdobycie nieco wyższego Mont Blanc.



Poprzedni etap   |   Powrót do strony Alpy 2001   |   Następny etap