21. stycznia 2022 roku zmarł w Lyonie
– wybitny i wszechstronny fizyk matematyczny (laureat Nagrody Heinemana), wychowanek i współtwórca warszawskiej szkoły fizyki matematycznej,...
Osobowość zupełna, Przyjaciel i Mistrz.
Soit K = Krzysztof, même si Krzysztof n’est plus. Wiem na pewno, że K nie miałby nic przeciwko temu, bo lubił ekonomię komunikacji, ja zaś lubię myśleć i mówić o Tych, których kocham, poprzez inicjały ich imion, więc w istocie – jako o bytach inicjalnych. Byty inicjalne w matematyce to takie, które odwzorowują swą strukturę w każdy byt ze swej kategorii, a przy tym – w jedyny sposób. I taki właśnie był K – w każdej z dziedzin objętych swym imponująco rozległym horyzontem badawczym, swą niewyczerpaną ciekawością, nieujarzmionym instynktem i maestrią – bo K był mistrzem, i był Mistrzem dla mnie – odcisnął swój trwały strukturalny ślad, czyniąc to w sposób jedyny w swoim rodzaju. Metody geometryczne teorii pola, supergeometria i supersymetria, konstruktywna kwantowa teoria pola, fizyka statystyczna, teoria renormalizacji, dwuwymiarowa (super)konforemna teoria pola i teoria (super)strun, ich widmowa geometria nieprzemienna i symetrie kwantowo-grupowe, systemy całkowalne, topologiczna teoria pola, kwantowanie geometryczne, deformacyjne i funktorialne, metody wyższej algebry i wyższej geometrii w opisie dynamiki ładunkowej, turbulencja, izolatory topologiczne – te ezoteryczne zaklęcia demarkują szeroki front badań podstawowych, na którym K prowadził przez pół wieku niemal bezustanny ostrzał artyleryjski ze swych – by użyć tu stosownej parafrazy – canons cachés dans les gerbes*. Wszędzie tam, gdzie przyszło mi sięgnąć myślą lub rachunkiem od chwili rozpoczęcia mojej przy Nim, z Nim i od Niego nauki w ramach stażu po doktoracie odbywanego w Laboratoire de Physique de l’École Normale Supérieure de Lyon, a potem – współpracy z Nim i pracy własnej, nieodmiennie odnajdywałem te ślady – na początku każdego niemal szlaku badawczego odkrywałem Jego fundamentalny wynik (jak twierdzenie Gawędzkiego-Batchelor w supergeometrii), zaproponowane i użyte przez Niego uniwersalne narzędzie badawcze (jak wypracowane wraz z Koleżeństwem z Katedry MMF podejście geometryczne do tzw. lagranżowskiej teorii pola), kompleksową konstrukcję Jego pomysłu obejmującą szeroką klasę zagadnień lub modeli (jak konstrukcja ilorazowa Gawędzkiego-Kupiainena w tzw. wymiernej dwuwymiarowej konforemnej teorii pola), wydobytą przez Niego z niepamięci i błyskotliwie zaadaptowaną ideę dawną (jak dirakowskie w istocie podejście do dwuwymiarowych teorii pola z symetrią konforemną i ładunkiem topologicznym, z którego, nie opuszczając nigdy dającej pełną kontrolę formalną kategorii geometrycznej, wyciskał jak z dojrzałej cytryny wyniki klasyfikacyjne i konstrukcyjne wyprzedzające alternatywne podejścia do tzw. kwantowania), Jego pionierski pomysł (jak w przypadku zastosowania tzw. hiperkohomologii i ich geometryzacji w rygorystycznym i kwantowomechanicznie spójnym opisie klasycznej dynamiki ‘minimalnej’ rozciągłych rozkładów ładunku), Jego wizję wykraczającą poza obowiązujący paradygmat (jak w wyjaśnieniu, wypracowanym wespół z Jürgiem Fröhlichem w ramach dopiero co sformułowanej teorii Alaina Connesa, istoty geometrii czasoprzestrzeni próbkowanej przez (super)struny)... Niezależnie przy tym od materii, którą studiował lub wykładał, Jego pracę i Jego prace cechowała radykalna rzetelność, która nie kłóciła się nigdy z niezwykłą różnorodnością stosowanych swobodnie narzędzi formalnych i przywoływanych intuicji, a nadto – pozafasadowy szacunek dla rozmówcy, współpracownika, czytelnika i słuchacza. I skromność, na którą mógł, ale przede wszystkim chciał sobie pozwolić Badacz formatu współokreślanego w równym stopniu przez Jego znamienite afiliacje (Uniwersytet Harvarda, podparyski IHÉS, IAS Princeton), jak i przez rewerencję, jaką cieszył się w środowisku naukowym ów, jak mawiają Jego francuscy Koledzy, „gentilhomme de la Science”, witany we Francji przez wybitnego matematyka Bertrama Kostanta jako „ce véritable prince polonais” – ta rewerencja znalazła swe odzwierciedlenie, m.in., w decyzji o przyznaniu Mu w końcu ubiegłego roku Nagrody Heinemana w dziedzinie fizyki matematycznej, ale też kipią nią wspomnienia ludzi z Jego najbliższego akademickiego otoczenia w Lionie, w którym spędził ostatnich dwadzieścia lat swego życia i pracy naukowej. Rzetelność i skromność to dziś atawizmy; bywa też, że nie potrafimy unieść szacunku ofiarowanego nam a priori – w okolicznościach masowej „produkcji intelektualnej” poddanej procedurom i trendom przytłaczać więc może złożoność treści, wielość struktur, ciężar i rozmiar prac K, surowy idiolekt ich Autora i Jego nieskrępowana suwerenność w wyborze przedmiotu badań. W mojej wszakże świadomości wszystkie te cechy: radykalna rzetelność, szacunek dla adresata komunikatu, skromność i suwerenność jawią się – obok innych, o których dalej – (współ)konstytutywnymi dla statusu Mistrza, a ich niedostatek – jestem o tym głęboko przeświadczony – skutkuje nieodzownie erozją relacji akademickiej, która powszednieje i wypłaszcza się, gdy znikają z horyzontu zdarzeń Zauberberge osobowości Mistrzów, gdy ich czarodziejskość nie staje się udziałem uczniów. Twierdzę zresztą, że te cechy, jak i wszechstronność K – owa odwaga, podparta przyrodzoną K swobodą intelektualną i erudycją, czerpania z całego potężnego arsenału metod matematycznych fizyki, były onegdaj swoistym substratem intelektualnym, z czasem zaś – elementem kultury pracy i dobrą praktyką, a dziś pozostają trwałą i żywą schedą zanimowanej przed ponad półwieczem przez Profesora Krzysztofa Maurina warszawskiej szkoły fizyki matematycznej, której miejscem geometrycznym była i pozostaje Katedra Metod Matematycznych Fizyki, a której K był wychowankiem i współtwórcą zarazem. To one pozwoliły na szczęśliwą perpetuację relacji Mistrz-uczeń w łonie Katedry i jednocześnie po dziś dzień spajają komunikacyjnie i obyczajowo na małej przestrzeni na V piętrze budynku Wydziału przy ul. Pasteura 5 grupę osób zajmujących się studiami nad bardzo odległymi nieraz klasami zagadnień – od geometrii czasoprzestrzeni i klasycznej w niej dynamiki materii i promieniowania, poprzez kwantową teorię pola i fizykę statystyczną, po struktury i metody (wyżej oraz super-)geometryczne i (wyżej-)algebraiczne oraz kategoryfikację w mechanice i teorii pola, tudzież – symetrie sensu largo i całkowalność w modelach fizykalnych, a wreszcie – teorię grup kwantowych. Unus fiat ex pluribus unum, albo inaczej color est e pluribus unum – wedle tej prostej pitagorejskiej i wergiliuszowskiej zasady działała i wciąż działa Katedra, Miejsce wyjątkowe, w którym dwa razy do roku główne Seminarium „Teoria Dwoistości” zamienia się w... salon muzyki; modeste sed tamen satis, religiose et observanter – tak tworzył naukę K, Człowiek wyjątkowy.
Wspomniałem o magicznych hiperkohomologiach, nie lza więc nie powiedzieć słowa o górach... Bycie Mistrzem jest rolą osobowości kompletnych – jako taka K objawiał swoje cechy w rozmaitych dziedzinach, wypełniając pustostany, „odwzorowując swoją strukturę”. Najdoskonalszą alegorią relacji z nim w płaszczyźnie naukowej i poza nią wydaje mi się dziś wspomnienie kursu narciarstwa „alpejskiego”, jaki odebrałem u Niego w trzecim miesiącu naszej znajomości, czyli – co istotne dla tej opowieści – kilkanaście lat po moim pierwszym i ostatnim do tamtego czasu doświadczeniu (proto-)narciarskim. – Płużysz? – Płużę! – Płuż zatem, a ja wrócę za dwie godziny i... zobaczymy... Wrócił po godzinie i z ukrycia obserwował „płużenie”, po czym przerwał mi, wyczuwalnie zniecierpliwiony. – Wystarczy, szkoda czasu, chodź już. – Idę... Wyciąg, zimno wgryzające się w skórę twarzy i przenikające ciało do kości. Urwisko, koniec świata – innego urwiska, „innego końca świata nie będzie”. – Jedź za mną. – Cholera, jak? Tu nie ma ściany! – Jak? Za mną... Jechałem – próbowałem, w pewnym sensie wciąż jadę – próbuję. Za Nim. Śmiertelnie przerażony i śmiertelnie zawzięty. Po każdym z 1001 przewrotów na muldach i zderzeń z zaspami słyszałem i słyszę: – Dopasuj prędkość do stoku i umiejętności, do cholery. Nie szarżuj. Trzymaj się – mnie. (– Dziękuję, trzymam się świetnie, do cholery...) Już u stóp „urwiska” poobijany, lecz szczęśliwy dowiedziałem się: – To była Twoja pierwsza piste rouge. Teraz możesz jeździć sam – sam też nauczysz się reszty... Zostałem więc sam, On pędził już w dół szlakami czarnymi i hors piste. Lubił szybkość, umiał ją okiełznać i jej użyć – opowiadał mi o żlebach, którymi szusował był w Tatrach w okresie swej katedralnej młodości, kiedy to na długie tygodnie znikał był z Warszawy, by żyć w górach, by żyć górami. To z gór właśnie, choć z innej konkurencji – wspinaczki, bo tej także posmakował – wziął był na resztę życia zasadę, którą przekazał mi w czasie jednego z wielu spotkań w mieszkaniu Jego, Olgi i Dziewczynek (Niki i Kasi) w liońskiej dzielnicy Villeurbanne: „W górach przed wspinaczką zachowaj skromność. W schroniskowej gawędzie przed wyjściem nie wykładaj nigdy wszystkich swoich kart na stół – doświadczenia, sprzętu, siły, umiejętności, sprytu. Zdążysz o nich opowiedzieć po zdobyciu ściany, po wejściu na szczyt.” Miał to był usłyszeć od swojego nauczyciela wspinaczki po jednym z bolesnych odpadnięć od ściany, wkrótce po poprzedzającej wspinaczkę młodzieńczej fanfaronadzie. Zasadę przyjąłem i wypróbowałem – nie chroni wprawdzie przed bólem i siniakami, lecz nawet w warunkach pewnej przegranej skutecznie amortyzuje upadek w wymiarze psychologicznym, ocalając przemilczane od śmieszności. Modeste sed tamen satis. W tej wysokogórskiej alegorii mieści się tak wiele: Jego filozofia dydaktyczna i koncepcja Mistrza-przewodnika, Jego postulat podpartej samoświadomością (γνῶθι σεαυτόν!) odwagi w konfrontacji z materią, Jego skromność i... szczodrobliwość w dzieleniu się czasem, doświadczeniem, pasją. Godziny spędzane z Nim później przy kredowej tablicy (w Katedrze mamy je w pokojach wszystkie i wszyscy – „taka gmina”) były jak tamten zjazd w Alpach: niepokój, upór, upadki i siniaki, cierpliwe napomnienia „Nie szarżuj.”, uspokajająca świadomość istnienia kierunku i celu, wreszcie satysfakcja u podnóża „urwiska”. Teraz możesz jeździć sam – sam też nauczysz się reszty... Albowiem przy K można było i należało „jeździć samemu” – trzeba było „tylko” umieć, najsampierw zaś – dla bezpieczeństwa swojego i innych – „płużyć”. Nieprzebrana wiedza, energia i czas oddawane nieodmiennie ze wzruszającą hojnością, na którą zresztą zwracają uwagę wszyscy Jego uczniowie; gambity psychologiczne skracające formalny dystans; szusy prosto w żleb z zapowiedzią walki gołymi rękami – wszak o reszcie „zdążysz [...] opowiedzieć po zdobyciu ściany”; dyskusje poza czasem, wedle obowiązującego stale w Katedrze – wśród Starszyzny i Młodzieży, w rozmowach 1-1 i na seminariach, w kontaktach ze studentami – schematu „Do wyczerpania (hierarchicznie): 1. tematu albo 2. kredy, albo 3. dyskutantów”; kilogramy startej kredy na podłodze Jego niedużego pokoiku na końcu korytarza w Labo de Physique, do którego docierał nawet z zapaleniem płuc (a w lecie – nieodmiennie na rolkach!) i w którym intencjonalnie i konsekwentnie nigdy nie zamykał drzwi... Było coś po platońsku mistycznego i zarazem fizycznego, wręcz brutalnego w Jego wielogodzinnych tablicowych seansach, w tych niekończących się ciągach kredowych znaków, którymi mozolnie zapisywał kolejne płaszczyzny w każdym czołowym zwarciu z problemem, w każdej ze zwarcia takiego wyczerpującej relacji. Moje wyobrażenie o warszawskiej szkole fizyki matematycznej i Katedrze, które chciałbym przekazać przy okazji niniejszego wspomnienia, bo nie doznawszy falsyfikacji, wydaje mi się obiektywnie i ponadczasowo cennym, a cenniejszym jeszcze w czasach powszechnej ponowoczesnej akulturacji, wytrąciło się z oddziaływania z K właśnie – było Nim, który pozostanie, in my mind’s eye, eksponentem pewnej zupełnie wyjątkowej epistemologii, w tym – na prawach filozofii tej integralnej składowej – niepowtarzalnej socjo- i psychologii zbioru współ-poznających, współ-myślących.
To jest wspomnienie o wybitnym Uczonym. W rozliczeniu totalnym nie można wszakże być nikim więcej niż po prostu porządnym człowiekiem i osobowością kulturowo zupełną. A choć K nie mieszał porządków, pozostając w tej swojej higienie ontologicznej imponująco konsekwentnym, to przecież był we wszystkich tych starannie rozdzielanych porządkach niebanalnie obecny i sprawczy, a relacja z Nim – odczuwana i myślana zawsze i wyłącznie poprzez ich mnogość, tak jak zawsze i wyłącznie była odczuwana i myślana przeze mnie w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Zawsze i wyłącznie – kiedy podtykał pod nos nieoczywistą literaturę (dał mi odkryć choćby Bobkowskiego i Kąkolewskiego, ale też Koestlera) i sztukę (naprowadził mnie na trop „mojego” Schielego); kiedy prowadzał w miejsca istotne a nieoczywiste (podczas pewnej konferencji organizowanej w wiedeńskim Międzynarodowym Instytucie Erwina Schrödingera spędziliśmy całe sobotnie popołudnie spacerując po wiedeńskim Zentralfriedhof i zanurzając się w jego jüdische Abteilung, ponuro przekoszone przez wichry historii); kiedy jeździł ze mną na koncerty jazzowe i zabierał mnie do Salonu Niezależnych Winiarzy Francuskich; kiedy sadzał za domowym stołem, przy którym studiowaliśmy namiętnie – od deski do deski – francuskie sery i smakowaliśmy – pierwszy raz w moim życiu – kubańskie cigarillos; kiedy urywaliśmy się razem z zacnego towarzystwa – w miasto lub w rozmowę. Był w tym wszystkim Jego nieposkromiony élan vital, który wciąż na nowo pobudzał i organizował do myślenia i działania, który taktownie i mądrze przesuwał granice.
Wszystko to jednak byłoby przecie ledwie krotochwilną anegdotą na monumentalnym tle, gdyby nie... Rodzina – Jego: Olga, Nika i Kasia oraz Ignac i moja: M, a potem także, nieodzownie, WWS – w oddziaływaniu, w przenikaniu. Albowiem relacja z K, będąc totalną, nie zatrzymywała się na granicy intymności. I była w tym wielka czułość, otwartość, ciekawość, wrażliwość, szczerość i troska wzajemna, które K odmierzał szczodrze i które takoż odbierał. I była jeszcze radość, a wreszcie smutek. Pozostał bezcenny sedyment wspomnienia w świadomości mojej i M – powidoki, echa, artefakty (w tej liczbie pluszowy Pan Wilczek, z którym wciąż jeszcze zdarza się zasypiać WWS), organiczny zapis bliskości. Zabrać z tego bodaj jeden atom, to skłamać cały obraz. No, ale to już temat na zupełnie inną opowieść w innym czasie i miejscu...
Rankiem 22. stycznia br. odczytałem krótką wiadomość od Olgi o śmierci K. I stało się tak, że...
„Ktoś tutaj był i był, a potem nagle zniknął i uporczywie go nie ma.”
„Do wszystkich szaf się zajrzało”, a tam – Jego i, „za Nim”, moje notatki z projektu badawczego, który wiele lat temu miał – zgodnie z obustronnymi oczekiwaniami i zapowiedziami – stać się wspólnym – dzisiejsza gorycz straconej szansy przełamuje niegdysiejszą satysfakcję; i moje, które czekały na naszą dyskusję nadchodzącej wiosny. Obok nich zaś – puste miejsca na wszystkie nie-przeczytane jeszcze wspólnie książki. I żal po nie-odwiedzonych wspólnie starych cmentarzach. I cisza po nie-wysłuchanych wspólnie koncertach. I całe nie-wypite wspólnie wino, nie-przestudiowane sery i nie-wysmakowane cigarillos. Ponad wszystko jednak – nie-odbyte nie-łatwe tête-à-tête, do których od dawna przygotowywał nas obu ponury i niebezpieczny czas teraźniejszy, czas wyborów zasadniczych – przeżywany wspólnie i współ-myślnie, choć osobno i przez odmienne filtrowany przeżycia –, a które odsuwaliśmy w naiwnym poczuciu bezkarności.
Śmierć to naturalny warunek brzegowy życia – trudno z nim żyć, przecie jednak nie sposób żyć bez niego. W moim wieku ta prawda ma już cierpki smak doświadczenia osobistego. Jestem więc przede wszystkim rad i wdzięczny bezdusznej życiowej stochastyce za dobrodziejstwo szczerej Przyjaźni z K, która pomieściła niemal cały bliski mi wszechświat i wyznaczyła cezurę w moim dorosłym życiu rozcinając je na ante K i post K, jak i za przywilej unikalnej formatywnej relacji Mistrz-uczeń, która jasno oświetla drogę prowadzącą na zewnątrz Jaskini i zawsze w chwilach beznadziejnych podsuwa nieproste, lecz pewne rozwiązanie: Jak? Za mną...
Soit K, même si K n’est plus.
Warszawa, 8. lutego 2022 r.
*K był pionierem i prawdziwym wirtuozem rygorystycznego opisu dynamiki jednowymiarowych rozkładów energii i ładunku (czyli strun) przy użyciu odkrytych przez siebie w końcu lat 1980. (w przebraniu hiperkohomologicznym) obiektów geometrycznych, które w literaturze obcej występują pod anglojęzyczną nazwą gerbes, wywiedzioną od (staro)francuskiego la gerbe, oznaczającego wiązankę, wiązkę, bukiet itp. Wobec braku wolnych terminów bliskoznacznych w polszczyźnie (takie słowa jak wiązka, bukiet, snop i miot były już od dawna zajęte w żargonie matematycznym!) zaproponowałem ongiś w trakcie wspólnych z K prac wykorzystujących te konstrukty swojską nazwę „wiecheć” – K propozycję wielkodusznie przyjął. Po latach dowiedziałem się, że pojęcie zostało było niezależnie wprowadzone przez matematyków do... ślůnskiej godki pod absolutnie urokliwą nazwą „pypeć”. Parafrazując Stanisława Jerzego Leca, należy więc stwierdzić z pewnością, że – nolens volens –
Twōrcōm pypci bōł K nojgibci.
Zdjęcia zostały wykonane przez Ignaca Gawędzkiego w 2007 r. podczas rodzinnego weekendu chez Gawędzki∧Kravchenko – jednego z wielu spędzonych wspólnie – połączonego z piknikiem w niezapomnianym liońskim Parc de la Tête d'Or.
Piękne i czułe, dogłębnie wzruszające wspomnienia o K można przeczytać w Księdze Wspomnień (La Livre de Souvenirs) wystawionej przez Jego francuskich przyjaciół w portalu Une Rose Blanche.