Lofoty
|
Na Lofotach opuszcza nas niesamowite szczęście do pogody które
mieliśmy do tej pory. Północny Atlantyk nie słynie z długich i
stabilnych wyżów, a nam od prawie 10 dni podróżujemy w cieple i
słoneczku, nie licząc lokalnych mgieł na Mageroyi. Napotkani ludzie
twierdzili że to najpiękniejsze lato z ostatnich dwudziestu. Wszystko
jednak ma swój koniec i przez następne kilka dni było już zimniej,
pochmurno i mżyło lub przelotnie silniej padało. Nie tragedia, ale
dotychczasowa aura zdążyła nas już nam podnieść wymagania.
|
Lofoty wyglądają o
wiele groźniej niż Vesteralen. Wracając do porównań z Tatrami,
Vesteralen przypominają górne partie Tatr Zachodnich, a Lofoty -
Wysokich. Szczyty w obu archipelagach są porównywalnej wysokości,
około 1000m, ale na Lofotach o wiele bardziej skalne (głównie
granitowe) i urwiste. Odkryto tutaj jedne z najstarszych skał na
Ziemi, 3.5mld lat. Turystyka jednak nie jest prosta: góry są całkiem
dzikie, nie prowadzą przez nie prawie żadne znakowane szlaki i nie
jest również łatwo zdobyć przewodnik po nich, w każdym razie nie w
księgarni. Nie tracimy jednak nadziei że może i tu uda nam się wybrać
na równie ładną wycieczkę jak ta na Moysalen. W przewodniku
wyczytaliśmy że w miejscowości Henningsvaer działa największa w
Norwegii szkoła wspinaczki klasycznej. Jedziemy więc zasięgnąć tam
informacji. Ośrodek składa się ze sklepu i bardzo fajnej kawiarenki o
miłej atmosferze, pełnej młodych ludzi. Wszyscy są chętni do pomocy,
ale potwierdzają nasze wstępne rozeznanie: większość interesujących
tras jest raczej poważna, technicznie i orientacyjnie. Ponieważ
pogoda jest marna, musimy zrezygnować. W zamian decydujemy się
zwiedzić jak najwięcej atrakcyjnych miejsc dostępnych autem. Niestety
dodatkowo polarny dzień całkiem nam już rozregulował tryb życia:
działamy do późna w noc a potem pół dnia przesypiamy. Odbija się to
kiepsko na kolorach zdjęć.
|
Zaczynamy zwiedzanie od samego Henningsvaer.
Miasteczko leży na kilku wystających na parę metrów nad wodę
półwyspach i jest kompletnie odcięte górami od reszty wyspy, dojechać
można tylko jedną kończącą się ślepo nadmorską drogą. Wszędzie panuje
atmosfera sennego spokoju. Od czasu do czasu pojawia się na chwilę
słońce, oświetlając pięknie łódki w porcie. Chodząc między
zabudowaniami trafiamy na
interesujący obiekt gospodarczy: coś jakby nasza stodoła, tylko
zamiast siana wyładowana po dach stosami suszonych dorszy!
|
 Następnego dnia jedziemy zwiedzić muzeum wikingów.
Fantastyczne miejsce! Muzeum powstało na wzgórzu na którym 1000 lat
wcześniej rzeczywiście stał gród wodza wikingów (czyli hovdinga).
Przez wiele lat prowadzono tu prace archeologiczne, a następnie na ich
podstawie zrekonstruowano cały budynek (86m długości) i jego
urządzenie wewnątrz. To jeszcze nie byłoby takie
nadzwyczajne, ale dodatkowo w muzeum jako kustosze zatrudniona jest
grupa młodych ludzi, kobiet i mężczyzn, ubranych w oryginalne stroje i
nieśpiesznie wykonujące różne zajęcia domowe typowe dla epoki
wikingów: wyrób skórzanych butów, przędzenie, tkanie,
szycie, prace w drewnie, gotowanie itp. Można się im do woli
przyglądać, fotografować, a dodatkowo na każde życzenie nie
przerywając pracy kustosze objaśniają co i jak akurat robią. Chętni
mogą też się do nich przyłączyć i popróbować sami, albo poprzymierzać
różne części ekwipunku. Zastanawiające są przy tym kryteria doboru
"wikingów" - zarówno młodzieńcy jak i dziewczyny sztuka w sztukę
niezwykle dorodni i przystojni. Uwaga na marginesie: ostatnio w
polskich kinach szedł film "Trzynasty wojownik" (główny bohater
Antonio Banderas), z dworem wikingów zrekonstruowanym w wersji
hollywoodzkiej. Podstawowa różnica rzucająca się w oczy to że wersja
filmowa generalnie sprawiała wrażenie mocno przewiewnej, natomiast
prawdziwy dwór jak widać na zdjęciu był znacznie lepiej dostosowany do
wymagań klimatu: wkopany głęboko w ziemię i nie miał ani jednego okna,
tylko wywietrzniki w dachu.
|
W dzień
po zwiedzeniu muzeum ryzykuję jeszcze jedną kąpiel. Przyjemna
niespodzianka - dzięki Golfstromowi woda
jest zdumiewająco ciepła, około 16C, pływając w skafandrze w ogóle nie
czuje się chłodu. Nurkuje mimo to bardzo ostrożnie bo Lofoty słyną z
silnych prądów i przypływów, a nie chcę ryzykować wyniesienia na pełne
morze. Obawy potęgują wspomnienia z dziecięcych lektur: Maelstrom do
którego wpadł Nautilus kapitana Nemo to właśnie gdzieś tu... Woda tak
jak na Nordkapp jest krystalicznie czysta, ale brak słońca tłumi
kolory. Za to ryb mnóstwo: po godzinie wychodzę z dwoma dużymi
makrelami i paroma mniejszymi. Gdyby nie to że w końcu zerwał mi się
sznurek mocujący harpun upolowałbym jeszcze parokilową rybę-wilka
(miejscowa nazwa, pewnie z uwagi na ubarwienie w szare pasy). Sprytna
bestia dłuższy czas przyglądała mi się jak motałem ten sznurek z
powrotem i odpłynęła natychmiast jak skończyłem.
|
Wieczorem jedziemy
obejrzeć jeszcze jedną atrakcję polecaną w przewodniku Michelina,
wioskę Nusfjord. Jest to kompletnie odizolowana górami od centrum
wyspy Flakstadoya (droga dojazdowa idzie tunelem pod górami) mała
wioska położona nad wąskim i skalistym fiordem. Dzięki swojej izolacji
zachowała w niezmienionym stanie charakter rybackiej osady sprzed
wieków. W ramach projektu finansowanego przez UNESCO przekształcono ją
w muzeum-skansen. Osada jest rzeczywiście bardzo malownicza, ale
przyjechaliśmy wyraźnie zbyt późno - jest pochmurno i mrocznie,
wszystko jest już pozamykane, domki można tylko obejrzeć z zewnątrz.
Najciekawsza jest tzw. "ptasia skała" po drugiej stronie przystani,
czyli miejsce gniazdowania morskich ptaków. Takich skał na Lofotach
jest wiele, ale najczęściej w znacznie trudniej dostępnych miejscach.
|
Następnego dnia
wraca piękna pogoda a my jak na złość musimy już wyjeżdżać, kończy nam
się czas. Dojeżdżamy do ostatniej dużej wyspy Lofotów, Moskenesoya, i
do ostatniej dostępnej samochodem miejscowości o bardzo lakonicznej
nazwie A (z kółeczkiem u góry, nie wiem jak wygenerować taką literkę w
tym zestawie fontów). Dalej jest już tylko trochę skał, kilka małych
wysp i otwarty Atlantyk. Od pierwszej wyspy Vesteralen do A
przejechaliśmy ponad 400km, decydujemy się więc dla skrócenia drogi na
dłuższą przeprawę promem na stały ląd, do miasteczka Bodo. Oszczędzamy
w ten sposób kilkaset kilometrów powrotu krętymi i wąskimi szosami do
Narviku i potem wzdłuż brzegu morza do Bodo. Jadąc dalej na południe,
między Bodo a Trondheim mamy przed sobą jeszcze następne 400km
pociętego fiordami wybrzeża opisanego w naszym przewodniku jako jedno
z najpiękniejszych w Norwegii, ale nie udaje nam się go zwiedzić -
pogoda psuje się ostatecznie, zaczyna lać i decydujemy się wracać jak
najszybciej do Sztokholmu. Przy okazji przecinamy znów Koło Polarne,
tym razem w drugą stronę - centrum turystyczne przy drodze jest
znacznie większe niż to w Szwecji. Biwakując przy drodze po raz
pierwszy od prawie dwóch tygodni przeżywamy krótką co prawda, ale
prawdziwą ciemną noc.
|
Ostatniego dnia
decydujemy się jeszcze na postój i grzybobranie. Grzybów jest
nieprzebrane morze, nikt ich tu nie zbiera. W ciągu godziny mamy chyba
z 10kg, więcej niż jesteśmy w stanie zjeść (a do suszenia są za mokre,
no i nie mamy czasu). Robimy z nich pyszny sos, ale z perspektywy
czasu widać że nie było to specjalnie rozsądne: skażenie z Czernobyla
w Szwecji było o wiele większe niż w Polsce, a grzyby kumulują
radioaktywny cez. W końcu dojeżdżamy do Sztokholmu, nocujemy jeszcze
raz w mieszkaniu które wynajmowałem pracując tu w lipcu i następnego
dnia rano wsiadamy na prom do Polski, poczciwy Rogalin. Koniec
wakacji!
|
W sumie - wspaniała przygoda. Dopisała pogoda, krajobrazy, humory i
forma. Szkoda tylko że mieliśmy tak mało czasu, 18 dni. Dystanse które
trzeba przebyć są ogromne (razem przejechaliśmy 6500km) i warto
dysponować przynajmniej miesiącem żeby poprawić proporcję czasu
spędzanego za kółkiem do innych, bardziej przyjemnych rodzajów
aktywności.
To wszystko, zapraszamy do obejrzenia następnych relacji z naszych
podróży. Jeżeli macie jakieś pytania lub komentarze, napiszcie do nas!
|
|
|
Poprzedni etap |
Powrót do strony Laponia
|