Monachium-Biszkek
|
Po intensywnym cyklu przygotowań, wyleciałem z Monachium na moją
pierwszą wyprawę w góry wysokie w piątek 26 lipca, o 13.05. W samą
porę - przez ostatni miesiąc przed odlotem do Kirgizji chodziłem w
Alpy już w każdy weekend, jak na szychtę do kopalni, niezależnie nawet
od pogody. Wszedłem na kilka mniejszych oraz trzy niemal 4-tysięczne
szczyty, Ortler, Gran Zebru i Wildspitze, ale też zaczynałem mieć
trochę dosyć tej harówki, a najważniejszy cel był ciągle przede mną.
Z ulgą więc spakowałem sprzęt i wsiadłem do Boeinga Aerofłotu. Do
Moskwy leciałem sam, reszta ekipy startowała z Warszawy.
Z uwagi na zmianę strefy czasowej, ciągle
jeszcze wczesnym popołudniem wysiadłem na Szermietiewie II, lotnisku
którego szczerze nie znoszę - lądowałem tu wcześniej już kilkakrotnie
i zawsze musiałem odstać w ciemnej, dusznej i zatłoczonej sali
koszmarną kolejkę do kontroli paszportowej. Tym razem też nie było
lepiej, straciłem czekając ze dwie godziny, a potem jeszcze następne
dwie zanim przyjechał autobus wożący pasażerów do hali odlotów
wewnętrznych, na trasach między dawnymi republikami radzieckimi. Przy
okazji okazało się, że wiza rosyjska, którą zdobyłem w konsulacie w
Monachium sporym nakładem czasu i kosztów, nie jest w ogóle potrzebna
(nie mogę się jednak oprzeć żeby nie przytoczyć wrażeń z procesu jej uzyskiwania, spisywanych na
gorąco w listach do kolegów). W końcu późnym popołudniem dostałem się
do kolejnego samolotu, tym razem Iła 86, i tu spotkałem pierwszego
współuczestnika naszej wyprawy, Janka Dudarowskiego - pozostali mieli
lecieć dzień póżniej.
|
Lecieliśmy w różnych częściach samolotu, więc udało nam się
porozmawiać osobiście dopiero po wylądowaniu w Biszkeku, stolicy
Kirgizji (nazwa pochodzi jeszcze z czasów carskich, za ZSRR miasto
przemianowano na Frunze). Dotarliśmy tam wykończeni o całkiem
barbarzyńskiej porze, 1-szej w nocy, i oczywiście kłopoty dopiero się
zaczęły. Aerofłot był uprzejmy zgubić mój bagaż, a ściśle rzecz
biorąc bagaże mniej więcej 1/4 wszystkich pasażerów. Po paru
nerwowych chwilach przyszedł do nas przedstawiciel przewoźnika i
zaczął uspakajać, że to sytuacja całkowicie standardowa, zdaża się
praktycznie codziennie, bagaże się na pewno znajdą, tylko trzeba
wypełnić zgłoszenie ich zaginięcia. Wszyscy rzucili się do właściwego
okienka i karnie sformowali ogonek, my oczywiście na końcu jako
najmniej zorientowani i w dodatku poruszający się w ciężkich
plastikowych butach (sandały miałem, ale w zagubionym plecaku).
Procedura rejestracji okazała się przerażająco długa - jeden
komputerowy terminal w który urzędnik Aerofłotu powolutku wstukiwał
dane, plus papierowe formularze i oświadczenia do wypełnienia. Trwało
to około 15 minut na pasażera, swojej kolejki doczekaliśmy dopiero po
4-tej. Jedynym przyjemnym aspektem sytuacji było odszkodowanie które
dostałem (jako obcokrajowiec, Kirgizom nie należało się nic) - 50
dolarów, spora kwota jak na łączne koszty całej wycieczki około 800
euro.
|
Ostatecznie z bagażem Janka
i moim oświadczeniem wynajęliśmy za parę groszy busik i pojechaliśmy
do centrum miasta, a stamtąd do biura podróży Tien-Shan Travel, które
organizowało nam transport pod Chan Tengri i niezbędne zezwolenia. Po
drodze po raz pierwszy mogliśmy zobaczyć "nasze" góry, fragmenty
łańcucha Tien-Szan majaczące na południe od miasta. Oczywiście, o
świcie w biurze nie było nikogo, udało nam się tylko dostać na
podwórko i zdrzemnąć nieco na stojących tam ławeczkach.
Około
9-tej pojawił się właściciel biura, brzuchaty ex-alpinista i Mastior
Sporta, załatwiliśmy formalności, zapłaciliśmy i za jego radą udaliśmy
się do hotelu Siemietiej, który miał oferować rozsądny standard przy
niskiej cenie. "Rozsądny standard" odpowiadał mniej więcej bardzo
podłemu tzw. hotelowi robotniczemu, z tych które funkcjonowały w
Polsce w czasach realnego socjalizmu - ściany odrapane i popękane,
lekko rozpadająca się toaleta. Wrażenie potęgowały okazałe czerwone
gwiazdy na ogrodzeniu otaczającym wejście. Za 10$/dobę nie
narzekaliśmy jednak, tym bardziej że byliśmy już śmiertelnie zmęczeni
i bardzo chcieliśmy przynajmniej zostawić gdzieś ciężkie plecaki
Janka.
|
Niestety nie bardzo
mogliśmy odpocząć - z uwagi na ograniczenia w wadze bagażu
przewożonego samolotem nie mieliśmy żadnych zapasów żywności na
wyprawę, wszystko planowaliśmy kupić na miejscu, tym bardziej że ceny
były tu zdecydowanie niższe niż w Europie. Umyliśmy się tylko, Janek
wyciągnął ze swoich bagaży jakieś plastikowe klapki,
zdecydowanie na mnie za małe ale i tak lepsze do chodzenia po mieście
niż potwornie gorące i niewygodne plastikowe Koflachy, po czym
ruszyliśmy na obiad i na zakupy. Nasz hotel znajdował się
tylko dwie przecznice od głównej ulicy miasta, noszącej bardzo
wdzięczną nazwę Chuy Prospektisi (uprzedzając pytania, fonetycznie:
"Czuj"). Wyszliśmy na nią dokładnie naprzeciw Pałacu Prezydenckiego,
najokazalszego chyba budynku w mieście zdominowanym, choćby ze względu
na stałe znaczne zagrożenie sejsmiczne, przez niską jednopiętrową
zabudowę. Niedaleko znależliśmy coś w rodzaju średnich rozmiarów domu
handlowego (jak się potem okazało jedynego w 800-tysięcznym mieście) a
w nim dość porządnie wyglądającą restaurację typu fast-food. Nie
zawiedliśmy się - za pieniądze dość zdaje się horrendalne jak na
warunki kirgiskie, ale ciągle minimalne w stosunku do cen np. w
Monachium, zjedliśmy spore porcje ostro przyprawionej baraniny i
zawijanych placków, oraz niemal ścięliśmy się z nóg lokalnym piwem
Syberyjska Korona (też zupełnie znośnym) - przy naszym zmęczeniu i
panującym upale nawet półlitrowy kufel miał piorunujące działanie.
|
Po obiedzie i
piwie zmobilizowaliśmy się ostatkiem sił żeby jednak zrobić zakupy,
bez nich nie
moglibyśmy pojechać w góry. Zgodnie z radami kolegów z Polski którzy
byli tu rok wcześniej, wybraliśmy się na największy w mieście bazar, o
nazwie Osz. Znajdował się on również przy aleji Chuy, ale kilka
kilometrów na zachód od naszego hotelu. Dłuższy spacer otrzeźwił nas
trochę i dał okazję do pooglądania różnych pozostałości radzieckiej
przeszłości Kirgizji. W Polsce artefakty socjalizmu dawno zniknęły z
ulic, zostały zniszczone albo w najlepszym razie trafiły do muzeów i
skansenów. Tu pozostały nieodłącznym elementem krajobrazu - pomniki
żołnierzy i przodowników pracy, flagi na masztach, plakaty ze
wzniosłymi hasłami i portretami aktualnych światłych przywódców. Na
kilku głównych ulicach leżał nierówny asfalt, na innych bywało różnie
- odcinki asfaltowe na przemian z szutrami. Wszędzie stały małe
sklepiki spożywcze i mnóstwo budek z tanią i na ogół dość
niehigienicznie wyglądającą żywnością. No i rzecz zupełnie niebywała,
w Polsce zanikła w latach 70-tych: tzw. saturatory, gdzie kolejni
klienci mogli się napić wody sodowej z sokiem z jednej i tej samej
szklaneczki, dla pozoru płukanej symbolicznie strumyczkiem zimnej
wody. Ogólnie, miasto sprawiało wrażenie względnie czystego i nawet w
ramach istniejących możliwości zadbanego, ale zdecydowanie biednego.
|
W końcu dotarliśmy do samego Osz
Bazaru, który okazał się obiektem naprawdę niesamowitym.
Był po prostu
olbrzymi, przynajmniej kilkakrotnie większym niż warszawski Stadion
10-lecia! Jak potem przeczytałem w przewodniku, jest to jeden z
największych bazarów w środkowej Azji. Z góry wylądał jak olbrzymi
slums, morze dachów z eternitu i kilka większych budynków pośrodku.
Oszołomieni zaczęliśmy go zwiedzać, usiłując ustalić gdzie
najkorzystniej możemy wymienić pieniądze i zrobić nasze zakupy.
Wszystkie operacje wymagały dużej ostrożności - zaraz na początku
grupka młodzieńców zrobiła wokół nas sztuczny tłok, ktoś mnie popchnął
i tylko odruch natychmiastowego złapania się za kieszeń uratował mnie
przed utratą portfela. W jednym z kantorów w ostatniej chwili
spostrzegliśmy, że dyskretna pionowa kreska w środku liczby podającej
kurs lokalnej waluty do dolarów to jedynka, (tak że kurs to 1:42.199 a
nie 1:42.99 jak gdzie indziej). I tak mieliśmy szczęście - inni
Polacy, z którymi wcześniej spotkaliśmy się na lotnisku w kolejce do
zagubionego bagażu, zostali po prostu oszukani i okradzeni na wymianie
na dość poważną sumę.
|
Nie mieliśmy po nieprzespanej
nocy dość energii na zwiedzenie całego bazaru, ograniczyliśmy się do
części spożywczej. I tak była ogromna - sektory za sektorami, każdy
wyspecjalizowany w czym innym - owoce świeże i szuszone, orzechy i
orzeszki, makarony, kasze, ryże, słodycze, miody, przyprawy, oleje,
mięso, ryby, napoje -
wszystko w
fantastycznym wyborze, dziesiątki gatunków każdego z towarów. Ceny
generalnie niskie, w zależności od artykułu od 2-3 do kilkunastu razy
niższe niż w Polsce. Niektóre rzeczy wręcz śmiesznie tanie - dorodne
dojrzałe arbuzy po, przeliczając, 10 groszy za kilo! Również
sprzedawcy w większości robili dobre wrażenie - mimo że ewidentnie
wyróżnialiśmy się z tłumu jako cudzoziemcy, zachwalali nam towary i
namawiali do zakupów bez przesadnej nachalności, chętnie wdawali się w
rozmowy i nawet z uśmiechem pozowali do zdjęć. Bez problemów
skompletowaliśmy nasze zapasy - makarony, kasze, suszone owoce, trochę
słodyczy - konserwy mięsne dla bezpieczeństwa wzięliśmy z Polski.
Równocześnie z zakupami robiłem dokumentacje fotograficzna bazaru -
poniżej zamieszczam małą galerię:
|
|
|
Makarony tradycyjne
|
Makarony lokalne, cienkie i przezroczyste
|
|
|
Straganiarka - kokietka
|
Ryże
|
|
|
Orientalne przyprawy
|
Sałatki
|
|
|
Środki czystości i wybór ciętego mydła w kostkach
|
|
|
Pościel, ręczniki, makatki i dywany
|
|
Oprócz żywności brakowało nam
jeszcze kartuszy z butanem do naszych palników - ze względów
bezpieczeństwa nie wolno ich przewozić samolotami. Nie udało nam się
niczego odpowiedniego znależć, oferowano nam co najwyżej naftę. Z
niepokojem zrezygnowaliśmy, licząc że może w tego typu rzeczy łatwiej
będzie się zaopatrzyć już w samych górach. Przy okazji poszukiwań
odkryliśmy za to jeszcze jeden interesujący sektor bazaru - militarny.
Na ladach były mundury, buty, czapki, noże i bagnety, ale jakoś nie
wątpiłem że gdyby poprosić rosłych młodzieńców opiekujących się
towarem, znależliby dla mnie i Kałasznikowa...
|
Objuczeni zakupami i ogromnym arbuzem wróciliśmy do hotelu żeby
odpocząć. Po kilku godzinach drzemki wybraliśmy się na jeszcze jeden
wieczorny spacer, ale skończyliśmy go szybko na kolacji w naszym
znajomym fast-foodzie - ulice były prawie nieoświetlone i czuliśmy się
niepewnie, nie wiedzieliśmy na ile bezpieczny bywa Biszkek nocą. Po
powrocie zasmakowaliśmy lokalnych obyczajów jeszcze raz - około
23-ciej do naszego pokoju zapukała miła i sprawiająca nawet wrażenie
leciutko nieśmiałej dama, proponując "masaż". Grzecznie odmówiliśmy i
mogliśmy wreszcie spokojnie pójść spać.
|
Powrót do strony Kirgizja 2002 | Następny etap
|