Marmolada 3342m
9 grudnia 2001
|
Po wycieczce 2 listopada na Cima
Presanella zawiesiłem na dłuższy czas działalność górską - po
niesamowicie pięknym i ciepłym październiku popsuła się w końcu
pogoda. Poza tym w drugiej połowie listopada miałem zaplanowaną
wizytę w Sztokholmie i wygłoszenie kilku wykładów, i jak zwykle sporo
czasu zajęło mi ich przygotowanie. W końcu jednak wypełniłem swoje
zawodowe obowiązki i zacząłem myśleć o kolejnym wypadzie w Alpy.
Okazja nadarzyła się na początku grudnia - weekend 8-9.12 zapowiadał
się pogodny, chociaż zimny. Namówiłem więc swojego partnera z
poprzedniej wycieczki, Andreasa Weilera, oraz jeszcze jednego kolegę z
instytutu, Sebastiana Jägera, na próbę wejścia na Monte Adamello,
sąsiada Presanelli. Adamello jest
wysoki, 3539mnpm, ale łatwy, więc dobrze nadawał się na moją pierwszą
alpejską próbę zimą. I tak miałem solidne obawy czy wycieczka nas nie
przerośnie - mimo tylu lat górskiego doświadczenia, zimą działałem jak
dotąd tylko w Tatrach i nigdy nie wyszedłem powyżej 2500mnpm.
Przygotowaliśmy się solidnie - kupiłem sobie rakiety śnieżne, koledzy
pożyczyli brakujący sprzęt w DAV München.
Wyjechaliśmy z Monachium w piątek 7 grudnia około 16, moją stałą
trasą na Garmisch, Innsbruck, Brennero i Trento. Za Trento
skręciliśmy na zachód, w góry, i na kolację zatrzymaliśmy się w
miasteczku Pinzolo w pizzerii którą rozpoznaliśmy bojem miesiąc
wcześniej. Najedliśmy się na zapas i wjechaliśmy w boczną dolinę Val
Genova, dzielącą masywy Adamella i Presanelli. Tu spotkała nas
przykra niespodzianka - po krótkim odcinku drogę tarasował szlaban!
Ruch zamknięto aż do wiosny ze względów bezpieczeństwa. Musielibyśmy
więc przejść większą cześć doliny pieszo, a to dokładało kilkanaście
kilometrów w każdą stronę do planowanej, i tak już bardzo poważnej,
wycieczki. Raczej nie mieliśmy szans pokonać takiej trasy w dwa dni,
zrezygnowaliśmy więc, na noc pojechaliśmy do Arco i zanocowaliśmy tam
na campingu. W sobotę do zmierzchu powspinaliśmy się w skałkach -
dzień był bardzo pogodny i słoneczny, chociaż trochę zimny jak na
skalne wspinanie. Wieczorem zdecydowaliśmy się jednak wrócić w
"prawdziwe" góry, podejmując tym razem próbę zdobycia od północy
Marmolady, najwyższego szczytu Dolomitów - 3342mnpm. Pojechaliśmy do
Canazei a stamtąd, po zjedzeniu kolejnej pizzy, na przełęcz Passo di
Fedaia (2065mnpm) - na szczęście tym razem droga była otwarta i dobrze
odśnieżona.
|
Niestety, mimo że na Passo di Fedaia według mapy miało znajdować się
kilka schronisk, wszystkie okazały się być zamknięte na głucho. W
braku innych możliwości zanocowaliśmy w namiocie - spora przygoda jak
na tę porę roku. Wszyscy
mieliśmy dobre śpiwory, więc spało się nawet całkiem komfortowo -
wręcz zaspaliśmy i zamiast o 6.00 obudziliśmy się dopiero o 6.45. Ale
wyjście z tych śpiworów rano... To wymagało naprawdę znacznej siły
woli - termometr w moim zegarku pokazywał -7C wewnątrz namiotu, wolę
nie myśleć o temperaturach na zewnątrz. W dodatku z uwagi na
spóźnienie nie bardzo nawet mieliśmy czas coś zagotować i śniadanie
popiliśmy tylko chłodną Colą (utrzymała się w stanie płynnym bo ją
nocą grzaliśmy w śpiworach). Z uwagi na straszny ziąb zwijanie biwaku
szło nam powoli, w górę wyruszyliśmy dopiero o 8.25, raczej późno jak
na tak poważne podejście zimą. Ale pogoda dopisała wspaniała - było
niemal bezwietrznie, całkowicie bezchmurnie, doskonała widoczność - i
tylko zimno cholernie.
|
Startując
popełniliśmy błąd w wyborze trasy - do znajdującego się mniej więcej w
połowie drogi do szczytu schroniska Pian di Fiaconi próbowaliśmy podejść letnią ścieżką
zamiast dużo wygodniejszą w zimowych warunkach nartostradą (do Pian di
Fiaconi dochodził także wyciąg narciarski). Mimo, że śniegu w
Dolomitach nie napadało jeszcze zbyt wiele, pierwsze etap kosztował
nas sporo sił - ścieżka nie była przetarta i miejscami prowadziła
wklęsłymi formacjami, gdzie musieliśmy torować drogę w załamującej się
szreni. Na Pian do Fiaconi (2650mnpm) znaleźliśmy się w końcu około
11. W tym samym czasie dotarła tam nartostradą spora grupa Włochów,
niosąc ze sobą przerażające ilości sprzętu do asekuracji w lodzie.
Zdeprymowało nas to, bo sądziliśmy że podejście na Marmoladę powinno
być stosunkowo łatwe! Sprawa się na szczęście szybko wyjaśniła - to
nie była wycieczka na szczyt tylko szkółka Klubu Wysokogórskiego,
która przyszła potrenować wspinaczkę w lodzie na serakach powyżej
schroniska.
|
Dla bezpieczeństwa w stacji (nieczynnego jeszcze)
wyciągu przebraliśmy się w uprzęże i wyruszyliśmy dalej. Powyżej
schroniska (też zamkniętego na głucho) trasa kluczyła po niewielkim
lodowczyku spływającym po północnych stokach Marmolady. Większość
podejścia była zupełnie łatwa, mniej lub bardziej strome stoki
śnieżne, wymagała jednak sporego wysiłku. Miejscami śnieg był twardy i wywiany, ale na
długich odcinkach trzeba było torować, zapadając się do pół łydki albo
i głębiej w nieprzyjemnej szreni. Na samym początku lodowca wystawało
jeszcze spod śniegu trochę kamieni i niestety, na jednym z nich
Andiemu złamał się rak! Bez raków nie dałby rady dojść do szczytu, bo
końcowy odcinek był trudniejszy i wymagał sprzętu wspinaczkowego.
Ktoś musiał więc zrezygnować, zdecydował się na to Sebastian - i tak
nie czuł się najlepiej, nie chodził w góry od dawna i taka wycieczka
zimą była dla niego trochę za poważna. Poszedł z nami do końca łatwej części
lodowca, po czym zawrócił, zamiast raków używając moich rakiet
śnieżnych (mają wbudowane raki). Andi i ja podchodziliśmy dalej,
wśród coraz piękniejszych widoków odsłaniających się ponad pobliskimi
graniami. Około 300m poniżej wierzchołka lodowiec zwęził się do
sporych rozmiarów kotła, ograniczonego skalnymi ścianami. Wyjście na
grań szczytową wymagało sforsowania jednej z nich. Zaczęliśmy się
wspinać z grubsza w linii spadku letniego szlaku, miejscami spod
śniegu wystawały kawałki stalowych lin i kołków. Wspinaczka była
łatwa, ale nieprzyjemna psychicznie i nieco ryzykowna - prowadziła
systemem bardzo stromych śnieżnych rynien wypełnionych nie najlepszym
śniegiem, kruszącym się i załamującym pod butami. Prawie do końca
doszliśmy nie asekurując się, dopiero na ostatniej ściance przed
szczytową granią Andi poślizgnął się trochę, przestraszył i zażądał
wyciągnięcia liny. Wydostałem się więc na grań i stojąc już wygodnie
podałem mu linę i zaasekurowałem.
|
Końcówka
szczytowej grani okazała się zupełnie łatwa, łagodna i obła, dokuczała nam jedynie
rosnąca zadyszka, bo wysokość zrobiła się spora. Dopiero na ostatnich
metrach przed szczytem weszliśmy w słońce - poprzednio cały dzień
szliśmy w cieniu Marmolady, między innymi dlatego było tak zimno.
Wrażenie było niesamowite, słońce wisiało już nisko nad horyzontem,
świecąc prawie poziomo, i fala blasku niemal nas ogłuszyła. Równocześnie z wyjściem z cienia dostaliśmy
się w zasięg leciutkiego zefirka - kilka minut takiego wiaterku
wystarczyło żeby znieczulić mi połowę twarzy, mróz był naprawdę
solidny. Przy krzyżu (3342mnpm) znaleźliśmy się o 15.15, późno jak na
czekające nas jeszcze długie zejście. Wielkie niebezpieczeństwo
jednak nam nie groziło - na szczycie Marmolady stoi niewielkie
schronisko, oczywiście nieczynne zimą, ale umożliwiające, w razie
kłopotów z pogodą czy zbyt późną porą, względnie komfortowy biwak w
stale otwartym winter room. W odległości może kilometra, w połowie
długiej grani muru Marmolady, widać było jeszcze jeden budynek,
błyszczącą w słońcu górną stację kolejki linowej, a za nią potężne
masywy Monte Pelmo i drugiego co do wysokości w Dolomitach Antelao.
|
Widoki
mieliśmy po prostu osłupiające - powietrze krystaliczne i bez śladu
mgiełki, aż po
horyzont wszystkie granie ostre i wyraźne. Pierwszy raz widziałem
Dolomity zimą - niesamowite wrażenie, latem są żółto-szaro-zielone,
teraz były żółto-białe w wyższych skalnych partiach i rude poniżej.
Marmolada jest idealnym punktem widokowym na całe Dolomity, bo nie
tylko jest najwyższa, ale również centralnie położona. Mogłem zrobić niemal podsumowanie sezonu, w zasięgu
wzroku miałem kilka z najciekawszych szczytów które w tym roku
zdobyłem: Grossglocknera i Grossvenedigera na północy, Presanellę na zachodzie, Schiarę na południu. Z sentymentem mogłem sobie
też obejrzeć jeszcze raz wiele szczytów na które wspinałem się lub
wchodziłem turystycznie w poprzednich latach. Na północy rysowały się
trzy wierzchołki grupy Tofana, które odwiedziłem latem 1999 roku. Na
wschodzie dominował potężny mur pn-zach. ściany Civetty podparty z
prawej strony filarami Torre Venezia i Torre Trieste. Na Torre
Venezia robiłem swoje pierwsze wspinaczki w Dolomitach w 1986 roku -
wtedy byłem z nich bardzo dumny, teraz potrzebowałem teleobiektywu
żeby wyłowić malutki szczyt spośród otaczających go potężnych
masywów... Ale widziałem też ściany z których pokonania jestem dumny
do dziś - choćby właśnie mur Civetty i wieżę Torre Trieste na których
wspinałem się w 1988, czy piramidy Tre Cime di Lavaredo gdzie
działałem w 1993. A tuż pod nogami urywała mi się kolosalna, kilometr
wysoka i pięć kilometrów długa południowa ściana Marmolady, którą też
przebyłem 3 różnymi drogami w 1988 i 1993 roku. Uzbierał się z tego
spory kawałek życia...
|
Jak zwykle, długo
się widoków podziwiać nie dało - zimno i zbliżający się zmierzch
pogoniły nas w dół. Powrót okazał się łatwy i zdumiewająco szybki - na początku dłuższą chwilę zajęło nam jeszcze
zejście przez skalną ścianę poniżej grani szczytowej, bo tym razem
asekurowaliśmy się na całej jej długości, ale potem poszło już bardzo
gładko. W dół nawet po załamującej się szreni idzie się znacznie
lepiej... Zanim zapadła całkowita ciemność, do 17.15, zdążyliśmy
zejść na Pian di Fiaconi. Tam zdjęliśmy raki i uprzęże i poszliśmy
dalej, tym razem oczywiście już wygodną nartostradą, przedeptaną przez
szkółkę wspinaczkową Włochów. Dokładnie o 18 znaleźliśmy się z
powrotem przy aucie, gdzie czekał Sebastian, trochę zaskoczony naszym
widokiem - nie spodziewał się nas tak wcześnie. Nie przebierając się
nawet specjalnie pojechaliśmy do Monachium, zatrzymując się jeszcze po
drodze w Chiuso na kolejną pizzę. Równo o 1 w nocy znalazłem się w
domu. Weekend udał się nadzwyczajnie - wspaniała odmiana po kilku
tygodniach mżawki w Monachium. Było to również dla mnie ważne
doświadczenie - moja pierwsza zimowa wycieczka w "duże" Alpy, tj.
powyżej 3000m. Przy dobrej pogodzie i małej ilości świeżego śniegu
okazały się nie takie straszne!
|
Marmolada była ostatnim alpejskim szczytem na który wszedłem w 2001
roku. Tydzień później podjąłem co prawda jeszcze jedną,
samotną tym razem, próbę zaatakowania Monte Adamello, ale góra
ponownie mnie odparła - okazała się po prostu zbyt wielka żeby zdobyć
ją zimą w ciągu jednego dwudniowego weekendu. Aby uniknąć długiego
podejścia asfaltem od Pinzolo przez Val Genova, za drugim razem
wybrałem trasę od północy, doliną Valle dell' Avio od wioski Temu.
Rzeczywiście udało mi się znacznie dalej i wyżej (mniej więcej do
1500mnpm) podjechać autem, ale wymagało to kilku ryzykownych
manewrów. Przez gruntową drogę wchodzącą w głąb Valle dell' Avio
przelewały się miejscami lodowe kaskady zamarzniętych potoczków i,
żeby je jakoś przejechać, musiałem (samotnie i w środku nocy...)
podkuwać lód czekanem - bardzo nierozsądnie nie wiozłem ze sobą
łańcuchów na koła. Noc z piątku na sobotę przespałem w aucie. W
sobotę o 7 rano zacząłem podchodzić w górę doliny. Pierwszy kilometr
przewyższenia, do schroniska Rifugio Garibaldi (2535mnpm) nad Lago di
Venerocolo, pokonałem w miarę gładko - śniegu
było bardzo niewiele, więc nawet ciężki plecak nie dokuczał mi
zbytnio. Wyżej zaczęło być gorzej - coraz głębszy śnieg
maskował dziury między kamieniami w piargach, co kilka kroków
zapadałem się po kolana albo i głębiej. W końcu, po prawie 10
godzinnym podejściu, kompletnie wykończony dotarłem o zmierzchu na
przełączkę Passo Brizio (3147mnpm) i stojącego tuż pod nią bivacca
Zanon-Morelli. 1700m samotnego podejścia i torowania zmordowało mnie
tak, że po wejściu do schronu siedziałem kwadrans marznąc w bezruchu,
zanim byłem w stanie zdjąć plecak, buty i zacząć organizować
biwak. Noc była pogodna ale niesamowicie zimna - spałem w śpiworze
przywalonym grubą warstwą starych kocy, wszystko zamarzło mi na kamień
- kanapki, kiełbasa, resztki wody w menażce i kubku, nawet zapalniczka
przestała działać bo butan się całkowicie skroplił. Rano oceniłem, że
w tych warunkach najprawdopodobniej nie zdołam jednego dnia dojść na
dość odległy jeszcze szczyt i wrócić do auta, a w poniedziałek
musiałem niestety być z powrotem w Monachium, z uwagi na mój poranny
wykład. Z żalem więc zrezygnowałem i po prostu zawróciłem z Passo
Brizio do miejsca gdzie zaparkowałem samochód.
|
Reportaż z wycieczki na Marmoladę zamyka mój cykl "Alpy 2001". Parę słów podsumowania - był to
dla mnie naprawdę niesamowity sezon. Jeżeli wziąć pod uwagę
działalność turystyczną, nie wspinaczkową, to bez wątpienia najlepszy
w moim życiu. Zrobiłem razem prawie 40km podejść, odzyskałem
doskonałą kondycję straconą przez ostatnie lata siedzenia zbyt dużo za
biurkiem i zgubiłem brzuch - straciłem ponad 20kg! Pozbyłem się nawet
narastającej często z latami bezwładności psychicznej, znowu zaczęły
sprawiać mi przyjemność zimne biwaki, intensywny wysiłek fizyczny,
czasem lekki posmak ryzyka. Niestety, wszystko to nie przywróci życia
koledze który zginął na Monte Rosa.
Niech będzie to przestrogą dla tych, którzy chcieliby pójść w moje
ślady - wszystkie opisywane na tej stronie wycieczki uważam za
interesujące i godne polecenia, ale wiele z nich jest równocześnie
bardzo poważnych i wymaga dużego doświadczenia, umiejętności,
odpowiedniego sprzętu i świetnej formy fizycznej. Drodzy Czytelnicy,
łączcie zawsze w górach śmiałość i inicjatywę z ostrożnością i
rozsądkiem. A w razie wątpliwości - napiszcie do mnie!
|
|
Poprzedni etap |
Powrót do strony Alpy 2001
|