1. Na równiku

Samolot kolumbijskiej linii Avianca wylądował elegancko na płycie quiteńskiego lotniska. Po dwóch dniach przesiadek i koczowania w różnych portach lotniczych, byłyśmy wreszcie u celu.
Quito
Quito jest miastem wielkich kontrastów. Obok czystego i zadbanego centrum gnieżdżą się brudne i śmierdzące dzielnice biedoty, do których lepiej nie zapuszczać się nawet w dzień. Kiedy nieświadome zagrożenia weszłyśmy na obrzeża jednej z nich, zaniepokojeni przechodnie szybko wyprowadzili nas na bezpieczną, główna ulicę.

Stolica Ekwadoru leży zaledwie kilka kilometrów na południe od równika, do którego można bez trudu dojechać lokalnym autobusem. Po pół godzinie jazdy przez zatłoczone miasto i jego rozległe przedmieścia, dotarłyśmy do kompleksu Mitad del Mundo. Mitad del
Mundo Na środku placu wznosi się monument, symbolizujący środek świata, zaś na wschód i na zachód od niego biegnie żółta linia, dzieląca glob ziemski na dwie półkule. I choć w Muzeum Kultu Słonecznego można dowiedzieć się, że prawdziwy równik znajduje się 300 metrów dalej, nikogo to nie zniechęca i każdy turysta uważa za obowiązek zrobienie sobie zdjęcia na magicznej, żółtej linii.

Oprócz wzniosłych przeżyć, związanych z przekraczaniem równika, kompleks Mitad del Mundo oferuje gościom mnóstwo wszelkiego rodzaju pamiątek, od koszulek z dumnym napisem „Equator” po albumy i pięknie ilustrowane książki o geografii i historii kraju.

Opuściłyśmy śpiesznie równik, gdyż dalsze przebywanie w jego okolicy mogło poważnie zagrozić naszym finansom, a był to przecież dopiero początek wyprawy. Następnego dnia miałyśmy wyruszyć w długą drogę do królestwa Inków.

2. Panamericana

Wciśnięta wraz Kamą, Justyną i sympatycznym Peruwiańczykiem na tylne siedzenie wielkiego, czarnego oldmobila, usiłowałam przyjąć pozycję, w której byłoby mi choć odrobinę mniej niewygodnie. Mijała trzecia godzina podróży od granicznego miasteczka Tumbes. Do Peru wkroczyłyśmy w środku nocy i, nie chcąc czekać do rana na autobus, zdecydowałyśmy się na niewiele droższy colectivo.

Jechaliśmy przez teren pustynny.Panamericana Na zachodzie rozlewały się szare wody Pacyfiku, na wchodzie zaś wznosiły zamglone, żółto-bure masywy górskie. Jedyną roślinność stanowiły wyschnięte trawy oraz karłowate, kolczaste krzewy i drzewka. Przecinaliśmy koryta rzek, którymi w porze deszczowej płyną wartkie strumienie, teraz zaś nie było w nich ani kropli wody. Co pewien czas mijaliśmy ubogie gospodarstwa, składające się z glinianych, krytych suchymi liśćmi chat, przed którymi przechadzały się kozy i osiołki. Przed nami wąska droga ginęła na horyzoncie w nieznanej dali. Tak oto wyglądała peruwiańska część Autostrady Panamerykańskiej, biegnącej z północy na południe wzdłuż zachodniego wybrzeża obu Ameryk

Wkrótce zmieniłyśmy środek transportu. Autobusy peruwiańskie są wygodne i szybkie. Bagaże są raczej bezpieczne, gdyż przy załadunku do luku bagażowego opatrywane są kuponami z numerem miejsca właściciela i odebrać je można tylko za okazaniem stosownego kwitka.

Charakterystycznym zjawiskiem peruwiańskich środków transportu są obwoźni kupcy. TrujilloProfesja ta wymaga nie tylko zmysłu handlowego, lecz także nie lada talentów oratorskich. Na wstępie sprzedawca wygłasza przemowę, trwającą od kilku do kilkunastu minut, w której zachwala zalety swego produktu. Jest to zazwyczaj cudowny lek na wszelkie dolegliwości, lecznicze zioła a czasami po prostu cukierki. Od pomysłowości kupca zależy jego zysk, tak więc nieraz byłyśmy świadkami płomiennych, apelujących do ludzkich uczuć oracji czy też mrożących krew w żyłach opowieści o niedolach ludzi, którym nie dane było nabyć zachwalanego towaru. Jeden ze sprzedawców deklamował nawet wiersz, specjalnie na tę okazję przygotowany. Następnie próbki towarów zostają rozdane wśród pasażerów, tak więc nie kupuje się kota w worku. Inny typ przedawców to tacy, którzy na krótkich postojach wsiadają do autobusu z jedzeniem i napojami. Jest to bardzo wygodne, zwłaszcza w czasie wielogodzinnych podróży.

Zatrzymałyśmy się kolejno w Piura, Chiclayo i w trzecim co do wielkości mieście Peru, Trujillo. Stamtąd ruszyłyśmy w głąb kraju, na spotkanie z najbardziej znanym i najczęściej odwiedzanym masywem andyjskim, Cordeillera Blanca.

3. W cieniu gór

Miasteczko Huaraz to peruwiańska Mekka alpinistów oraz baza wypadowa dla turystów, pragnących podziwiać dziką i surową przyrodę parku Narodowego Huascaran. Cordillera BlancaPołożone jest na wysokości 3091 m.n.p.m. w dolinie El Callejon de Huaylas, nad którą od zachodu górują ośnieżone szczyty Cordillera Blanca, zaś od wchodu skaliste i stroma zbocza Cordillera Negra.

Naszym celem był kilkudniowy trekking wokół najwyższego szczytu Peru, mierzącego 6768 metrów Huascaran. Zaopatrzone w specjalnie na tę okazję zabrany z Polski namiot, sprzęt do gotowania oraz skromny zapas czekolady i zupek w proszku, ruszyłyśmy raźno w drogę. Szlak wiódł doliną rzeki Santa Cruz. Gdzieniegdzie nad jej brzegami rosły niskie drzewa, muskające gałęziami leniwie płynącą wodę. Takie zacienione polanki były niezwykle urokliwe i wabiły do odpoczynku. Niestety, ledwo zatrzymałyśmy się na postój, zaatakowały nas chmary meszek i pogryzły tak dotkliwie, że jeszcze przez wiele tygodni miałam całe nogi poznaczone ukąszeniami.

Lipiec to w tej części Peru pełnia sezonu, nic więc dziwnego, że po drodze spotykałyśmy wielu turystów. Część, tak jak my, dźwigała cały dobytek na własnych plecach, wielu jednak wędrowało z wynajętymi przewodnikami i osłami-tragarzami.

Punta Union Po dwóch dniach marszu dotarłyśmy do najwyżej położonego punktu naszego trekkingu, przełęczy Punta Union (4750 m.n.p.m.). Pogoda, do tej pory doskonała, popsuła się znienacka. Zrobiło się bardzo zimno i wietrznie, zaczął padać drobny, nieprzyjemny deszcz. Przełęcz spowita była mgłą, która co pewien czas rozwiewała się tylko po to, by ukazać nam stromą ścieżkę, wiodącą w dół, do doliny rzeki Huaripampa. Zaczęłyśmy schodzić i wydawało się, że zostawiłyśmy deszcz po drugiej stronie gór. Niestety, niskie chmury szły naszym tropem i wkrótce lunęło jak z cebra. Cóż było robić, szłyśmy w strugach deszczu po szlaku, który zaczął zamieniać się w rwący strumień.Dziewczynka z doliny Huaripampa

Następnego dnia pogoda trochę się poprawiła i już nie padało. Wędrowałyśmy zieloną doliną Huaripampa. Mijałyśmy małe wioski z krytymi słomą zagrodami i mizernymi, glinianymi chatkami. Miejscowi prosili nas o lekarstwa, dzieci o cukierki.

HuascaranKolejne 23 kilometry do przełęczy Portachuelo de Llanganuco (4767 m.n.p.m.) przejechałyśmy colectivo. Widok z góry był wspaniały. Po południu zaczęłyśmy schodzić szerokim serpentynami drogi. Po paru godzinach dotarłyśmy do brzegów jeziora Llanganuco i nad szarą o zmroku wodą rozbiłyśmy ostatni obóz w Cordillera Blanca. Rano okazało się, że na przełęczy, z której zeszłyśmy, leży śnieg. Nad doliną wisiały niskie, ciemne chmury, za to kawałek dalej, nad jeziorami, niebo wabiło błękitem. Szybkim krokiem ruszyłyśmy ku upragnionemu słońcu. Po lewej tronie, jakby żegnając nas, wyłaniał się zza skalnych masywów biały wierzchołek Huascaranu.

4. Szlakiem konkwistadorów

Z Huaraz pojechałyśmy do Limy. Stolica Peru jest o tej porze roku ponura i smutna, okryta szczelnym, szarym całunem mgły guarana, związanej z opływającym wybrzeże kraju zimnym prądem morskim. Spędziłyśmy w tym mieście tylko jeden dzień i wyruszyłyśmy do Cuzco, stolicy dawnego królestwa Inków.

W linii prostej odległość Lima - Cuzco wynosi zaledwie 600 kilometrów, ponieważ jednak miasta oddzielone są od siebie wysokim łańcuchem Andów, podróż autobusem trwa zwykle 40 godzin. Nic dziwnego, że konnym oddziałom Pizarra droga przez góry zajęła kilka miesięcy.Ayacucho

Zdecydowałyśmy się rozłożyć podróż na trzy dni. Pierwszej nocy pojechałyśmy do Ayacucho. Po kilku godzinach całkiem wygodnej jazdy skręciliśmy w podrzędną drogę, prowadzącą do serca gór. Na branych z dużą prędkością zakrętach autobusem kołysało jak statkiem w czasie sztormu i musiałam mocno trzymać się poręczy fotela, żeby z niego nie wypaść. Rankiem byłyśmy na miejscu. Ayacucho jest niezwykle urokliwym miasteczkiem. Nigdy nie było dotknięte żadnym kataklizmem, takim jak powódź czy trzęsienie ziemi, zatem wszystkie zabytkowe budynki są naprawdę stare. Malownicze kościółki pochodzą z XVII wieku, ich wnętrza są skromne i raczej nieciekawe, za to z zewnątrz prezentują się naprawdę ładnie. Miasteczko jest senne i spokojne, ale to wspaniała odmiana po gwarnej Limie. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze 10 lat temu mieściła się tu główna baza siejącego terror w całym kraju Świetlistego Szlaku.

Droga do CuzcoNazajutrz wyruszyłyśmy do Andahuaylas. Podróż trwała 10 godzin. Odległość nie była wielka, lecz piaszczysta droga wiodła przez dzikie ostępy Andów i autobus poruszał się bardzo wolno. Za oknem roztaczały się wspaniałe widoki a typ krajobrazu zmieniał się wraz z wysokością. Najpierw jechałyśmy przez wysoki płaskowyż, porośnięty wyschniętą, żółtą trawą, spośród której wystawały masywne bloki skalne. Gdzieniegdzie, w zacienionych wgłębieniach, leżał śnieg. Tuż nad naszymi głowami płynęły niskie, ciemne chmury, z których od czasu do czasu kropił deszcz i prószyły białe płatki. Za to w niżej położonych dolinach było słonecznie i zielono, w oazach rosły małe palmy, zaś na suchych zboczach górskich różne rodzaje kaktusów. Minęliśmy rzekę Apurimac, wjechaliśmy na kolejny grzbiet górski i oto na wschodzie, na horyzoncie, ujrzałam ośnieżone szczyty gór, otaczających dolinę Cuzco. Do inkaskiej stolicy zajechałyśmy jednak dopiero wieczorem następnego dnia.

5. W sercu królestwa Inków

Według starej inkaskiej legendy, Cuzco zostało założone w XII wieku przez syna Słońca, pierwszego Inkę, Manco Kapaka. Piękna, z rozmachem budowana stolica była symbolem potęgi imperium Inków aż do przybycia oddziałów Pizarra w 1533 roku. Wystarczyło kilkadziesiąt lat panowania Hiszpanów, by dumna stolica mocarstwa upadła do rangi mało ważnego, kolonialnego miasteczka.

Dzisiaj Cuzco jest miastem, w którym przeszłość miesza się z teraźniejszością, gdzie obok współczesnych iMieszkańcy
Cuzco kolonialnych budowli wciąż natrafić można na ślady wspaniałej kultury Inków. Kościół Santo Domingo zbudowano na ruinach najwspanialszej inkaskiej świątyni, Korikanczy, poświęconej bogu słońca Inti. Z kolei fundamenty kościoła La Compania wzniesiono z kamieni zburzonego przez konkwistadorów pałacu XI-go Inki, Huayna Kapaka. Spacerując po malowniczym Plaza de Armas lub zapuszczając się w wąskie uliczki Cuzco, gromady turystów z czterech stron świata mieszają się z rdzenną ludnością miasta, która wciąż mówi językiem swych przodków, Inków. Grupka kobiet w charakterystycznych, andyjskich cylindrach i pasiastych chustach, siedzi na stopniach kościoła, naprzeciwko kafejki internetowej.
Cuzco
W okolicach Cuzco podziwiać można kilka pomniejszych pozostałości inkaskiej architektury. W Tambo Machay znajduje się ceremonialna, kamienna łaźnia, zwana popularnie El Bano del Inca, zaś w Puca Pucara fundamenty małego fortu. Najlepiej jednak zachowały się do dziś ruiny potężnej fortecy Sacsayhuaman, która w czasach swej świetności górowała nad miastem i strzegła jego bezpieczeństwa.

Około 30 kilometrów na północ od Cuzco płynie głęboką doliną rzeka Urubamba. Miejsce to miało dla Inków szczególne znaczenie i było przez nich zwane Świętą Doliną. Dzisiaj rzesze turystów ciągną przede wszystkim do Ollantaytambo. Wznosiła się tu niegdyś potężna twierdza, w której Manco Inca odparł w 1536 roku atak oddziałów Pizarra. Wkrótce jednak Hiszpanie sprowadzili większe siły i twierdza upadła. Ruiny są bardzo dobrze zachowane i naprawdę malownicze, jednak nie tylko one są celem zagranicznych obieżyświatów. Z Ollantaytambo odchodzi bowiem najtańszy pociąg do Aguas Calientes, bazy wypadowej do Machu Picchu.

6. Ukryte miasto

Kiedy w 1911 roku amerykański historyk, Hiram Bingham, wyruszał na poszukiwanie ruin ostatniej warowni Inków, Vilcabamby, nie przypuszczał, że przejdzie do historii jako odkrywca najpiękniejszych i najbardziej zagadkowych pozostałości inkaskiej kultury. Niewiele wiadomo o powstaniu i historii Machu Picchu. Położone pośród dzikich gór, nigdy nie tknięte stopą hiszpańskich najeźdźców, musiało zostać opuszczone i zostawione na pastwę dżungli na długo przed ich przybyciem. Przez wieki trwało w zapomnieniu, dziś jednak to ukryte miasto jest najbardziej znanym zabytkiem Ameryki Południowej i archeologiczną wizytówką kontynentu.

Machu Picchu Są dwa sposoby na dotarcie do Machu Picchu z położonego 100 metrów niżej Aguas Calientes. Można podjechać turystycznym autobusem 8-kilometrową, pnącą się zakosami w górę drogą, lub pójść na piechotę stromym, lecz wyłożonym kamiennymi stopniami szlakiem. Wybrałyśmy te drugą możliwość i po 45 minutach marszu w ciepłym i wilgotnym cieniu prawie tropikalnego lasu byłyśmy na miejscu.

Pogoda dopisała i w promieniach słońca Machu Picchu wyglądało naprawdę pięknie. Nad jego południowym krańcem wznosił się dumnie wysoki, zielony wierzchołek Huayna Picchu. Miło było powałęsać się wśród ruin, posiedzieć na trawie i powygrzewać się w słońcu pośród kamieni, ułożonych rękami Inków.

W Macchu Picchu spędziłyśmy cały dzień. Trzeba było jednak ruszać w dalszą drogę, na południe, ku jezioru Titicaca i granicy z Boliwią.

7. Tam, gdzie narodziło się Słońce

Położone na wysokości 3820 m.n.p.m. jezioro Titicaca jest największym jeziorem Ameryki Południowej. W połowie należące do Peru, w połowie do Boliwii, jest obowiązkowym przystankiem na szlaku każdego obieżyświata.Łodzie z trzciny

Główną atrakcją Puno, małego peruwiańskiego miasta położonego na zachodnim brzegu jeziora, są pływające wyspy Indian z plemienia Uros. Są to wyspy niezwykłe, w całości zbudowane z wielu warstw trzciny totora, rosnącej w dużej obfitości na mieliznach jeziora. Podłoże z nich zbudowane jest miękkie i chybotliwe, a w miejscach, gdzie trzcina przegnije, łatwo się w nim zapaść. Nie przeszkadza to jednak mieszkańcom wysp budować na ich powierzchni całych osad z trzciny. Totora służy także do konstrukcji wąskich, przypominających canoe łodzi oraz do wyrobu pamiątek dla turystów.

Isla del Sol U południowych wybrzeży jeziora Titicaca, już po stronie boliwijskiej, znajduje się wyspa Isla del Sol. Inkowie wierzyli, że to właśnie na niej narodziło się Słońce i pierwsi Inkowie, Manco Kapak i jego żona, Mama-huaca oraz biały, brodaty bóg, Wirakocza. Wyspa była tak urokliwa, że postanowiłyśmy na niej przenocować. Rozbiłyśmy namiot na małym wzniesieniu, skąd roztaczał się wspaniały widok i na ośnieżone wierzchołki Cordillera Real, i na jezioro, i na odległy brzeg peruwiański. Z wolna zapadał zmierzch. Księżyc w pełni słał na tafli jeziora świetlistą wstęgę, zachodzące słońce malowało różem białe szczyty górskie, na niebie zaświeciły pierwsze gwiazdy.

Jak na tę wysokość, noc była zadziwiająco ciepła. Następnego ranka wstałyśmy więc wyspane i rześkie, gotowe do dalszej podróży. Nim nastał wieczór, byłyśmy już w La-Paz.

8. U wrót Amazonii

Autobus wolno zjeżdżał w dół serpentynami wąskiej, piaszczystej drogi. Z jednej strony wznosiła się nad nią pionowa ściana, z drugiej ziała zielona przepaść. Droga La-Paz - Rurrenbaque ma złą sławę. Średnio co dziesięć dni dochodzi tu do wypadków. W wielu miejscach na zielonych zboczach widać gołe wyrwy, u krańca których można jeszcze dostrzec szczątki rozbitych pojazdów. Corocznie ta droga śmierci pochłania około 100 ofiar. Po 20 godzinach jazdy, zmęczone i pokryte kurzem, wysiadłyśmy w położonym 700 m.n.p.m. Rurrenbaque. Powitał nas prawie upał - miła odmiana po andyjskich chłodach. Rurrenbaque

Następnego dnia wyruszyłyśmy z Miguelem i Jorge, przewodnikami z agencji turystycznej Jaguar, na wyprawę do Parku Narodowego Madidi. Zaczęło się od dwugodzinnego spływu rzeką Beni, która kilkaset kilometrów na północ od Rurre wpada do Mamore, ta do Madeira, a ta do królowej rzek, Amazonki. Nawigacja małym czółnem, wyposażonym w często zacinający się silnik, nie była rzeczą łatwą i czasem w miejscach, gdzie nurt był wyjątkowo silny, Miguel musiał wskakiwać do sięgającej pasa wody i popychać łódkę. Po przerwie na posiłek wyruszyliśmy do dżungli. Zanim doszliśmy do wydeptanej ścieżki, Miguel przez kilka minut przerąbywał drogę maczetą W trakcie wędrówki Jorge opowiadał nam oDżungla rosnących w tych dzikich ostępach roślinach. Wiele z nich ma własności lecznicze. I tak na przykład biała jak mleko żywica ogromnego drzewa bibosi jest pomocna przy zatruciach amebą i innymi pasożytami. Z kolei czerwona żywica sangre del toro to doskonały środek na wszelkiego rodzaju ukąszenia, rany i zadrapania. Inną rośliną leczniczą była anestesia, malutki krzaczek, którego liście wykazują działanie znieczulające i usypiające. Przegryzione mają cierpki i kwaśny smak. W razie ukąszenia jadowitego węża można natrzeć ranę listkami anestesia i dopiero po takim naturalnym znieczuleniu przecinać skórę i wysysać jad. Jeśli natomiast w dżungli zaatakują nas komary, należy poszukać wysokiego i potężnego drzewa ajo-ajo, którego kora ma smak i zapach czosnku i doskonale odstrasza owady. Boliwijski autobusNa zakończenie Jorge pokazał nam drzewo, z którego żywicy robiona jest zabójcza currara. Niegdyś była ona używana przez Indian do polowań. Mięso tak uśmierconego zwierza było jadalne, gdyż trucizna krążyła tylko we krwi. Ostatnio jednak polowanie z currarą zostało zabronione.

Po południu popłynęliśmy do siedziby czerwono-niebieskich papug z gatunku parabo. Żyją one w norkach, wygrzebanych w ścianie piaszczystej hałdy. Aby wejść na szczyt i podglądać ptaki z góry, musieliśmy wspiąć się stromym żlebem przy pomocy zawieszonych tam w tym celu lian. Papug nie było wiele, lecz te, które się pojawiły, widziałyśmy naprawd ę z bliska. Ze wzgórza zaś roztaczał się wspaniały widok na meandry rzeki Beni.

O zachodzie słońca wróciliśmy do Rurre. Wyprawa do dżungli była wspaniała. Za to kolejne dwa dni miałyśmy znów spędzić w autobusie, w drodze do położonego na południu kraju Uyuni.

9. Biała pustynia

- Już nigdy więcej nie będę narzekała na upały - obiecałam sobie solennie i zaszczękałam zębami. Skuliłam się jeszcze bardziej i naciągnęłam kaptur naUyuni twarz. - Ciekawe, czy ktoś kiedyś odmroził sobie palce w autobusie - pomyślałam, próbując rozgrzać stopy. Nocny autobus z La-Paz do Uyuni mknął na południe przez bezdroża boliwijskiego Altiplano. Na bezchmurnym niebie pyszniły się miriady gwiazd. Urzeczona widokiem, przykleiłam nos do szyby, lecz zaraz cofnęłam się i opatuliłam szczelniej kurtką. Od okna ciągnął lodowaty powiew.

O 5-ej rano dotarłyśmy do Uyuni. Jest to małe, zagubione pośród pustynnego pustkowia miasteczko, jednak pobliskieSalar de 
Uyuni Salar de Uyuni ściąga tu przez okrągły rok tak wielu obieżyświatów, że rozwinęło ono bardzo dobrą bazę turystyczną. Bez trudu znalazłyśmy więc tani hotelik i choć w pokoju było zimno jak w psiarni, resztę nocy przespałyśmy spokojnie pod trzema warstwami grubych koców.

Salar de Uyuni jest największym na świecie solnym płaskowyżem, położonym na wysokości 3653 m.n.p.m. Tereny te były niegdyś częścią wielkiego słonego jeziora, Lago Minchin, które pokrywało większą część południowo-zachodniej Boliwii. Kiedy wyschło, zostało po nim jezioro Lago Popo oraz kilka słonych płaskowyżów, wśród nich Salar de Uyuni.

Jeep agencji turystycznej Euro Tours zatrzymał się pośród ustawionych w równych rzędach, małych, solnych kopców, między którymi krążyło kilkunastu turystów. Co bardziej zdecydowani wdrapywali się na solne pagórki i przybierali tam najdziwniejsze pozy, ku uciesze fotografujących ich towarzyszy. Oczywiście, nie mogłyśmy być gorsze. Stojąc dumnie na szczycie wysokiego na metr kopca rozejrzałam się dokoła. Na północy i Hotel z solizachodzie, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się biała pustynia. Trudno było oprzeć się wrażeniu, że wszystko przysypane jest śniegiem, tym bardziej, że i temperatura była iście zimowa. Światło słoneczne, już i tak bardzo jaskrawe z powodu wysokości, odbite od białej, solnej skorupy było tak oślepiające, że nie mogłam wytrzymać bez okularów.

Isla del PescadoKolejną ciekawostką na Salar de Uyuni były dwa małe hotele, całkowicie zbudowane z soli, z której zrobiono także całe wyposażenie pokojów, łącznie z łóżkami, krzesłami, fotelami oraz stołami. Niestety od kilku lat hotele są zamknięte dla turystów. Po kolejnych 40 minutach jazdy przez białe pustkowie dotarliśmy na skalistą „wyspę w morzu soli”, Isla del Pescado. W przeszłości była ona prawdziwą wyspą na prehistorycznym słonym jeziorze Minchin. Dziś porasta ją gaj wysokich, smukłych kaktusów.

Wracaliśmy do Uyuni o zachodzie słońca. Czerwono-złote płomienie odbijały się w słonej tafli jak w wielkim zwierciadle.

10. Taniec kondorów

Znowu byłyśmy w Peru. Po dwóch nocach spędzonych w autobusie dzień wypoczynku był nam bardzo potrzebny. Arequipa, drugie co do wielkości miasto Peru, powitało nas słońcem i letnią temperaturą. Aż trudno uwierzyć, że niecałe trzy tygodnie temu El Mistinastąpił tu prawdziwy kataklizm klimatyczny - intensywne opady śniegu i mrozy. Teraz tylko górujące nad miastem wulkany, El Misti i Chachani, do połowy przykryte białym puchem, przypominały o niedawnym ataku zimy.

Następnego dnia ruszyłyśmy oglądać najgłębszy kanion świata, Canon del Colca. Z punktu widokowego Cruz del Condor, położonego kilka kilometrów od wioski Cabanaconde, widok był rzeczywiście wspaniały. 1200 metrów pod nami toczyła swe wody rzeka Colca, zaś po drugiej stronie czeluści wznosił się majestatyczny wulkan El Mismi (5536 m.n.p.m.).

Na kamienistych zboczach kanionu rezydują kondory. Właśnie zaczęły opuszczać swe skalne gniazda i witać nowy dzień radosnym tańcem w krystalicznie czystym powietrzu. Kilka z nich wzbiło się wysoko i ruszyło w naszym kierunku, wykonując tuż przed naszymi oczami prawdziwy taniec królewskich ptaków. Mijały nas, wracały i znów mijały, jakby każąc się podziwiać i mówiąc: „Spójrzcie, jakie jesteśmy piękne, jakie mamy mocne dzioby i pazury, jakie szerokie skrzydła, jakie gładkie i błyszczące pióra”. Było to niezapomniane przeżycie, nagradzające wszystkie trudy wyprawy.

11. Nierozwiązana zagadka

Nazca, małe miasteczko południowego wybrzeża Peru, kojarzyłoby się turystom tylko z krótkim postojem autobusu, gdyby nie tajemnicze rysunki i linie, pokrywające płaskowyż Nazca na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych i widoczne jedynie z powietrza. Zostały one wyryte prawdopodobnie między X wiekiem p.n.e. a VII stuleciem n.e., ale przez kogo i dlaczego - wciąż pozostaje nierozwiązaną zagadką. Według Marii Reich, niemieckiej uczonej, która poświęciła długie lata badaniu linii z Nazca, były one astronomicznym kalendarzem. Z kolei Erich von Daniken, szwajcarski poszukiwacz śladów istot pozaziemskich, sugeruje, że płaskowyż był lądowiskiem statków powietrznych obcej cywilizacji. Jaka jest prawda - być może nigdy się tego nie dowiemy. Każdy podróżnik może jednak wyrobić sobie własny pogląd co do przeznaczenia tajemniczych rysunków, korzystając z usług jednej z licznych agencji turystycznych, oferujących loty nad płaskowyżem.Nazca

Tak też zrobiłyśmy. Załadowałyśmy się do czteroosobowej awionetki i wystartowaliśmy. Aby każdy pasażer mógł wszystko dobrze obejrzeć, zalatywaliśmy daną linię raz z lewej, raz z prawej strony i od tych podniebnych ewolucji żołądek zaczął mi podchodzić do gardła. Większość wizerunków przedstawiających zwierzęta jest już bardzo zatarta, choć niektóre, jak kondor, są wciąż świetnie widoczne. Na mnie jednak największe wrażenie zrobiły linie i pasy, różnej grubości i długości, biegnące kilometrami w różnych kierunkach przez cały płaskowyż. Niektóre z nich zaczynają się gdzieś wśród pustyni, by skończyć się nagle tuż na skraju urwiska. Trudno oprzeć się wrażeniu, że rzeczywiście przypomina to pasy startowe.
Flamingi
Z Nazca pojechałyśmy do Ica, gdzie znajduje się bardzo ciekawe Muzeum Regionalne. Oprócz bogatej kolekcji sztuki różnych okolicznych kultur, jak Nazca, Ica czy Paracas, była tam wspaniała wystawa zdeformowanych i trepanowanych czaszek, a także skulonych w dziwnych pozach zwłok w różnym stadium rozkładu.

Posuwałyśmy się teraz na północ, w kierunku Limy i następnego dnia dotarłyśmy do Pisco. Spacerując po plaży Paracas, oddalonego o kilka kilometrów od miasta nadmorskiego kurortu, natknęłyśmy się na stadko flamingów, które na nasz widok wzbiły się w powietrze. Słońce zagrało na ich różowo-czerwonych skrzydłach.

Rankiem wyruszyłyśmy do Limy. Rozpoczynał się ostatni etap wyprawy, długa droga powrotna do Quito.

12. Do zobaczenia, Ameryko

Po 20 godzinach spędzonych w autobusie byłam naprawdę szczęśliwa, gdy dojechałyśmy do granicznego miasta Tumbes. Nie był to jednak koniec naszej Odysei. Szybko przeprawiłyśmy się przez granicę i od razu wsiadłyśmy do kolejnego autobusu, tym razem jadącego do Guayaquill, największego miasta Ekwadoru, rywalizującego o znaczenie ze stolicą kraju, Quito. Jechaliśmy terenem nizinnym, po obu stronach drogi rozciągały się olbrzymie plantacje bananów. Patrząc na setki kilometrów kwadratowych zielonych gajów nie trudno uwierzyć, że Ekwador jest jednym z największych światowych eksporterów bananów.

Czas dłużył mi się straszliwie. W Guayaquill spędziłyśmy godzinę, gdyż tyle musiałyśmy czekać na odjazd autobusu do Quito. To miała być już ostatnia noc w autobusie. Rankiem z prawdziwą ulgą powiałam ekwadorską stolicę. A wieczorem, z pokładu samolotu, z żalem patrzyłam na znikającą w ciemnościach ziemię.

Hasta la vista, America...