Wyprawa do jaskiń Słowenii

Więcej zdjęć z wyjazdu - w galerii

Vol. 2. Relacja z wyjazdu

Dopiero po upływie kilku tygodni od powrotu ze Słowenii udało mi się zabrać za pisanie relacji z wyjazdu. Gdybym miał polegać wyłącznie na swojej pamięci, to pewnie marne byłyby tego skutki, wspomagają mnie jednak skrzętnie spisywane wieczorami w namiocie notatki. Relacja jest bardziej osobista niż rzeczowa, stąd też jej objętość zdecydowanie przekraczająca tę, jakiej można by oczekiwać po opisie wejścia do paru niedużych jaskiń.

28-29.04.07 (sobota, niedziela) - Podróż

W sobotę rozpoczynającą dziewięciodniowy weekend wyjechaliśmy z Warszawy ekipą składającą się z Janusza, Kasi, Grzegorza i mnie. Naszym celem było odwiedzenie kilku słoweńskich jaskiń wśród których były główne turystyczne atrakcje tego kraju (jaskinie Postojnska i Kriżna) i kilka mniejszych obiektów zlokalizowanych w okolicach miejscowości Laze i Speleocampu, gdzie mieliśmy nocować. Prowadzić miała nas książka Iana Bishopa "Cave guide to Slovenia" uzupełniona znalezionymi w Internecie relacjami z podobnych wyjazdów. Wyposażeni byliśmy nie tylko w niezbędny jaskiniowy szpej ale i w sprzęt do filmowania i fotografowania pod ziemią.

Janusz, którego samochodem jechaliśmy, prowadził przez cały czas, dlatego w Czechach, kilkanaście kilometrów przed granicą austriacką, zatrzymaliśmy się na nocleg na kempingu Merkur. Tam spotkało nas nieprzyjemne rozczarowanie jakością podawanego piwa, podobno mocno chrzczonego, co jest ostatnią rzeczą, której byśmy się po czeskim piwie spodziewali. Nie nadużyliśmy go więc i rano bez problemów ruszyliśmy dalej przez Austrię do Słowenii. Początkowy odcinek upłynął nam w sennej atmosferze, której nie ożywiała nawet droga mająca miejscami mocno górski charakter z licznymi tunelami. Jednak w miarę zbliżania się do Słowenii zaczęła się dyskusja na temat możliwych wariantów dojazdu do celu i odwiedzenia jakichś atrakcyjnych miejsc po drodze. Zwyciężyła wersja z przejazdem przez Karavankentunnel i nadłożeniem drogi, by zobaczyć miasteczko Bled z jego słynnym kościołem na środku jeziora a następnie jezioro Bochinjskie i znajdujący się w jego pobliżu wodospad. W Bledzie obleganym przez tłumy turystów zatrzymaliśmy się na niecałe 5 minut, co było czasem akurat wystarczającym by przyjrzeć się jezioru w miejscu, gdzie nie było zasłonięte przez ludzi.

Ze znalezieniem wodospadu mieliśmy początkowo problemy, a gdy już się nam to udało, musieliśmy zapłacić po 2 Euro za możliwość wejścia do drewnianej budki, z której hen daleko, za kratą widać było wodospad. Powierzchniowe atrakcje Słowenii nie zachwyciły nas i czym prędzej ruszyliśmy do naszego właściwego celu czyli na Speleocamp. Tam okazało się, że na miejscu jest już kilka samochodów i kilkanaście osób ze Speleoklubu Warszawskiego, zatem wyjazd nabrał swojskiego i niemalże rodzinnego charakteru. Po wypakowaniu załadowanego po dach bagażnika i rozbiciu namiotów ustaliliśmy plan akcji na dzień następny, który, dość optymistycznie, zakładał zwiedzenie dwóch jaskiń, Mackovicy i Logarceka.

30.04.07 (poniedziałek) - Mackovica i Vranja

Po przebudzeniu mieliśmy pierwszą szansę rozejrzeć się dobrze po Speleocampie, bo poprzedniego wieczora ostatnie chwile dziennego światła wykorzystaliśmy na znalezienie miejsca pod namioty. Kemping przeznaczony specjalnie dla grotołazów prowadzony jest przez Franca Faciję i znajduje się za domem, w którym mieszka Franc z rodziną. Jest tam spora drewniana kuchnia z bieżącą wodą, stołami i ławami i murowana łazienka z toaletami, prysznicami i ni to wanną ni to korytem do mycia sprzętu. To wszystko nieprzyzwoicie wręcz uprzyjemnia życie grotołazom, bo można sobie pozwolić na chodzenie każdego dnia w czystym kombinezonie i gorący prysznic po akcji, a gotowanie nie jest problemem nawet jeśli leje.

Naszym pierwszym jaskiniowym celem miała być jaskinia Mackovica. Uzbrojeni w plan dojścia z przewodnika ruszyliśmy na jej poszukiwania i jakieś pół godziny kręciliśmy się po asfaltowej drodze usiłując zidentyfikować widoczne na niej szczegóły z tymi zaznaczonymi na planie. Udało się nam to po założeniu, że dół w ziemi został zasypany, barierka przy drodze zdemontowana a autorzy planu pomylili się nieco przy ocenie odległości. Jaskini jednak nie było. W końcu pogodziliśmy się z faktem, że to nie ta droga, znaleźliśmy właściwą i wtedy już bez założeń o zmianach, które zaszły w krajobrazie trafiliśmy na miejsce.

Mala Dvorana

Jaskinia zaczyna się korytarzem doprowadzającym do sali, która choć zwana małą (Mala Dvorana), taka mała wcale nie jest. Widać w niej trochę ładnych nacieków, nie zatrzymaliśmy się jednak na długo i poszliśmy dalej szukając dojścia do większej sali (Velika Dvorana). Po przejściu kawałka korytarza i wspięciu się niskim kominkiem znaleźliśmy się w sali, która na miano wielkiej zasługuje bez wątpienia. Spędziliśmy w niej kilka godzin, co wynikało między innymi z tego, że uczyłem się tam robić zdjęcia z nieużywanym wcześniej zestawem lamp.

Bardzo przypadły nam do gustu formacje w kształcie kolumn czy raczej żeber, które po puknięciu w nie palcem wydawały silny dźwięk (posłuchaj, nagranie Grześka) i kojarzyły nam się z organami.

Gdy wreszcie postanowiliśmy wracać, znalezienie wyjścia z sali okazało się wcale niełatwym zadaniem, mimo że cały czas staraliśmy się zapamiętywać drogę, żeby uniknąć błądzenia podczas powrotu. Zrezygnowaliśmy z dojścia do najdalszej partii jaskini (Blatini Rov, czyli Błotny Rów), ograniczyliśmy się tylko do pokonania trawersu założonego z liny okrętowej, za którym już należało samemu zaporęczować zjazd z błotnistego prożku. W drodze powrotnej trochę czasu zajęło jeszcze fotografowanie i filmowanie, więc gdy wyszliśmy na powierzchnię było już późne popołudnie i zrezygnowaliśmy z pójścia do Logarceka, który według planu wyglądał na  jaskinię dużą i czasochłonną. Wróciliśmy więc do bazy, zostawiliśmy szpej i poszliśmy do jaskini Vranjej, nie wymagającej poręczowania.

Z odszukaniem jaskini Vranjej nie mieliśmy problemu. Choć otwór znajduje w lesie, to ze względu na jego rozmiar nie sposób go przeoczyć. Właściwie należy powiedzieć, że to las rośnie w otworze... który jest wielki, ogromny, nie do opisania po prostu! Idąc do jaskini schodzi się kilkaset metrów stromym, porośniętym drzewami i krzewami zboczem, w pewnym momencie wchodzi się pod okap i pod nim idzie jeszcze ponad 100 metrów, wciąż stromo nachylonym tunelem o szerokości i wysokości kilkudziesięciu metrów. Poszycie leśne pod okapem przechodzi stopniowo w rumowisko kamieni. W miejscu gdzie nachylenie maleje warto się przebrać, bo dalej znów robi się stromo i coraz bardziej ślisko i błotniście. Schodząc wciąż w dół dochodzi się po kilkudziesięciu metrach do syfonu, nad którym błoto jest już bardzo grząskie i wciągające. Jaskinia ma jeszcze drugi ciąg, który prowadzi do kolejnej jaskini - Mrzlej. Prożek i trawers, który trzeba tam pokonać są ubezpieczone metalową drabinką i barierką, więc cała wycieczka ma typowo turystyczny charakter. W tym ciągu znajduje się też bardzo ładny ślepy korytarzyk ze śnieżnobiałymi polewami na ścianach i licznymi stalagmitami.

Choć jaskinia Vranja nie jest tak rozległa i urozmaicona jak inne w okolicy, to wrażenie, które wywołuje rozmiar sali wejściowej pozostaje niezatarte. A nie tylko sama jaskinia zasługuje na uwagę. Mnie dużą przyjemność sprawiło również dojście do niej i powrót, bo poszycie leśne wygląda tam bardzo malowniczo, a w całej okolicy panuje piękny zapach i śpiewa mnóstwo ptaków. Wspaniały spacer na zakończenie akcji!

Przed powrotem do bazy pojechaliśmy jeszcze na stację benzynową po paliwo, co Grzesiek chciał wykorzystać, żeby kupić chleb. Okazało się jednak, że wzięliśmy mało pieniędzy, stwierdziliśmy zatem, że "nie samym chlebem człowiek żyje" i zamiast niego kupiliśmy wino...

01.05.07 (wtorek) - Najdena

Tego dnia naszym celem miała być jaskinia Najdena, która jest jedną z większych w okolicy. Ponieważ zdawaliśmy sobie sprawę, że nie zwiedzimy jej w całości, chcieliśmy pójść do ciągu kończącego się, według przewodnika, salą z podziemną rzeką. Akcja zaczęła się nie najlepiej, od problemów ze znalezieniem otworu. Nie był to jednak koniec kłopotów: gdy zacząłem poręczować nie mogłem znaleźć kotew, które według jednej z relacji powinny tam być. Zaporęczowałem więc jak się dało z natury, czego efektem było, że 35-metrowa lina skończyła mi się 2 metry nad dnem. Nie musiałem na szczęście wracać do początku liny, a jedynie do ostatniej przepinki, a przeporęczowanie górnego odcinka pozostawiłem Januszowi, którego poprawki sprawiły, że liny wystarczyło na styk. Te manipulacje zajęły nam mnóstwo czasu i zanim zjechaliśmy na dno studni wlotowej było już popołudnie.

Stamtąd poszliśmy najbardziej ewidentnym ciągiem, który doprowadził nas nad wymagający poręczowania prożek, nie zaznaczony na planie w przewodniku. Mieliśmy ze sobą liny, więc nie był to dla nas problem, ale oznaczało to, że nie idziemy w kierunku sali z rzeką. Ponieważ wydawało nam się, że jest już za późno, by wracać i szukać nowej drogi postanowiliśmy zjechać. Na dole pojawiły się dwie możliwości wyboru dalszej drogi, rozdzieliliśmy się więc, Grzesiek z Januszem poszli w lewo, ja natomiast w prawo. Szedłem tak i szedłem i wciąż puszczało, korytarz robił się coraz bardziej przestronny, ale też coraz bardziej błotnisty. Straciłem w pewnym momencie zupełnie kontakt głosowy z Kasią, która została pod liną, ale żal mi było wracać, bo miałem pewność, że i tak warto pójść dalej. Z drugiej strony nie czułem się bardzo pewnie, bo znalazłem się na śliskim, stromym zboczu, po którym szybciej niż bym sobie życzył mogłem się znaleźć na dole. A dna widać nie było, za to wciąż słyszalne pluskanie sugerowało, że po takim zjeździe czekałaby mnie zimna kąpiel. Wygrzebałem się więc z błota na jakąś półeczkę i tam postanowiłem poczekać trochę, aż ktoś do mnie dołączy. Decyzja okazała się słuszna, bo dobiegły mnie wkrótce odgłosy taplania się w błocie. To zbliżała się Kasia, z którą już razem poszliśmy dalej, trawersując błotniste zbocze i dochodząc do ogromnej sali. Jej rozmiary były naprawdę imponujące. Z planu wynika, że jej długość przekracza 100 m, a szerokość 50. Przy tym ma kształt regularnego owalu, a jej dno jest na dużych fragmentach zupełnie płaskie, niczym wybetonowane. Na takim płaskim fragmencie stoi pionowo płaska płyta o rozmiarach ok. 2 na 2 metry i grubości kilkunastu centymetrów. Skojarzenie z fragmentem zrujnowanego przystanku autobusowego było natychmiastowe. W sali tej było jeszcze więcej takich atrakcji, jej ściany zmieniały w pewnym miejscu zupełnie charakter i z typowego wapienia stawały się jakimś dziwnym zlepieńcem kamieni wielkości pięści. W stropie z kolei Kasia widziała rysunek galaktyki spiralnej. Wyszukiwanie takich smaczków zajęło nam sporo czasu i Grzesiek z Januszem zdążyli do nas dołączyć. Do bazy wróciliśmy dopiero późnym wieczorem, a czekało nas jeszcze upranie kombinezonów przed jutrzejszą wizytą w Postojnskiej - tam nie wypadało pojawić się w brudnym stroju...

02.05.07 (środa) - Postojnska

Nasza wizyta w jaskini Postojnskiej była w dużej mierze wynikiem nieporozumienia. Gdy wstępnie omawialiśmy plany wyjazdu, Janusz zasugerował wizytę w jednej lub dwóch dużych jaskiniach, do których można wejść tylko z wynajętym przewodnikiem. Ja miałem się zająć wynajęciem przewodnika, a ponieważ nie miałem wówczas jeszcze pojęcia, czego się spodziewać, w ich wyborze zdałem się na Janusza. I zrozumiałem, że w grę wchodza Kriżna i Postojsnka. O Kriżnej Janusz i owszem, myślał, ale zamiast Postojnskiej chciał pójść do Planinskiej... Prawie to samo, ale...

Jaskinia Postojnska jest wielkim kombinatem turystycznym, obudowanym ze wszystkich stron sklepami z pamiątkami, barami, restauracjami, które bardziej pasowałyby do centrum Paryża niż do jakiejkolwiek jaskini. Mogliśmy się temu wszystkiemu dobrze przyjrzeć, bo w kasie dowiedzieliśmy się, że nasz przewodnik miał się pojawić dopiero 45 minut po wcześniej ustalonej godzinie, a w dodatku nie mogliśmy go znaleźć. Gdy się już nam to udało okazało się, że z nami pójdzie też para Włochów, nie grotołazów. W hotelu, gdzie się przebieraliśmy, Włosi przyglądali się nam z niejakim przerażeniem, gdy zaczęliśmy wyciągać z plecaków kalosze, wnętrza i kombinezony. Oni dostali od przewodnika kombinezony z jakiejś fluorescencyjnej materii o kroju "krok w kolanach".

Jaskinię można zwiedzać albo typowo turystycznie (wtedy wjeżdża się do niej kolejką), albo jednym z kilku wariantów indywidualnych zwanych tam underground adventure. Dla nas wybrałem najdłuższy z nich, w ramach którego przechodzi się główne ciągi całego systemu składającego się, oprócz Postojsnkiej również z jaskiń Pivki i Crnej.

Nasza podziemna przygoda zaczynała się od marszu po torach, którymi wwozi się do jaskini turystów. Musieliśmy trzymać się rozkładu jazdy, żeby nas nie przejechała kolejka... W tej części jaskini jest sztuczne oświetlenie, które przewodnik zapalał i gasił w miarę jak posuwaliśmy się w głąb. Następnie zeszliśmy do Tartaru, czyli najniższego ciągu jaskini, przez który przepływa rzeka i gdzie w basenie pływa sobie pokazowy proteus. Stamtąd wróciliśmy do części turystycznej, którą Kasia określiła mianem Disneylandu, dobrze oddając jej charakter. Betonowe chodniki ograniczone barierkami prowadzą poprzez olbrzymie sale i korytarze usiane naciekami. I choć poglądy na atrakcyjność nacieków są bardzo różne, a instalacje tam się znajdujące nie wyglądają najlepiej, to uważam, że warto to było zobaczyć. Gdybym tam nie był, to pewnie nie potrafiłbym sobie wyobrazić, że jaskinia może tak wyglądać. Można zaryzykować stwierdzenie, że na 50 metrach tamtejszego korytarza jest więcej stalaktytów i całej reszty niż we wszystkich polskich jaskiniach razem wziętych. Gdyby takie dekoracje wykonali ludzie to trzeba by je uznać za kiczowate, cukierkowe, nachalne i w złym guście. Ale skoro już tam są, to żal byłoby ich nie widzieć.

Wyglądem nasza grupka zdecydowanie wyróżniała się z tłumu ludzi, wśród których dość często dało się słyszeć język polski. Dobiegły mnie między innymi słowa, którymi ktoś wyjaśniał idącej obok osobie nasz wygląd: "bo oni tu pracują".

Z części turystycznej Postojnskiej przeszliśmy do Pivki sztucznie przebitym tunelem, bo naturalne połączenie między jaskiniami prowadzi tylko poprzez syfony. Ta jaskinia ma zupełnie inny charakter  - to podziemny kanion, którego dnem płynie wartko rzeka, a strome ściany powinny zadowolić miłośnika surowej natury jaskiń. Barierki też tutaj są, ale wrażenie sztuczności jest o wiele mniejsze. W znajdującym się tutaj jeziorku widzieliśmy kilka proteusów - pierwsze, które nie pływały w basenie. Z Pivki poszliśmy do Crnej, znów pełnej nacieków i -  zgodnie z nazwą - miejscami czarnej.

Po powrocie do części turystycznej przeszliśmy kawałek torami, do bocznego korytarzyka, w którym przewodnik pokazywał nam stare napisy na ścianach. Ja je zupełnie zignorowałem na rzecz przezroczystego kalcytowego stalagmitu , który wyglądał tak niesamowicie, że nie mogłem go nie sfotografować. Na zakończenie przewodnik zapytał nas, czy chcemy wracać na powierzchnię pieszo, czy kolejką. Po czym, widząc, że jesteśmy raczej skłonni wyjść na własnych nogach, szybko stwierdził że jedziemy kolejką, "co nam wszystkim dobrze zrobi".

I słusznie, bo kolejka też jest warta zobaczenia. Głównie ze względu na jej bliskie pokrewieństwo z gilotyną... Składa się z szeregu ławek ustawionych jedna za drugą na wózkach i jedzie naturalnymi, wysokimi korytarzami, z których wjeżdża znienacka do tuneli, których strop jest tuż nad głową pasażerów. Gdyby ktoś zachwycony szczególnie urokliwym stalagmitem poderwał się nieco z miejsca tuż przed wjazdem do tunelu, to zostałby szybko i skutecznie pozbawiony głowy.

Cała wycieczka trwała 6 godzin i choć była bardzo bolesna dla portfeli to dla mnie warta swojej ceny, bo zmieniła moje wyobrażenie o tym, co można znaleźć pod ziemią.

03.05.05 (czwartek) - Planinska, Gradisnica

Dyskusja o tym, dokąd pójść tego dnia zaczęła się już we wtorek. Kilka osób, które chodziły do innych jaskiń niż my, zachęcało nas do zwiedzenia Gradisnicy ze względu na jej niesamowite rozmiary i długi zjazd, który nie dość że odbywa się w większości bez kontaktu ze ścianą, to jeszcze w świetle dziennym. I nie zastanawialibyśmy się długo, gdyby kolejne opowieści o mocnych wrażeniach dostarczanych przez ten zjazd nie zniechęciły zupełnie Janusza, który nie jest fanem pokonywania długich pionowych odcinków, zwłaszcza jeśli można ich uniknąć idąc do innej jaskini. 

Kryzys zażegnaliśmy ostatecznie decydując, że rano pojedziemy zobaczyć, czy do jaskini Planinskiej da się wejść bez przewodnika, a jeśli tak, to tam zostaniemy. Jeśli nie - pojedziemy do Gradisnicy.

Na rozpoznanie Planinskiej poszliśmy nie zabierając latarek, spodziewając się, że jeśli jest krata, to zaraz przy wejściu. Nie było słuszne przypuszczenie, ale ponieważ korytarz jest tam ogromny, to sto kilkadziesiąt metrów dzielących wejście od kraty pokonaliśmy przy słabnącym świetle dziennym. Krata blokująca wejście na mostek nad wodą była oczywiście zamknięta, za to stan wody był bardzo niski i wydawało się, że ignorując kratę da się wejść po kamieniach. Grzesiek postanowił spróbować, a Janusz poszedł po latarkę do zostawionego dość daleko samochodu. Zanim wrócił, Grzesiek zdążył zniknąć gdzieś w ciemnościach i po kilku minutach pojawić się po drugiej stronie kraty. Tym samym droga w głąb jaskini została przetarta, wymagała tylko wspięcia się po filarze. Niski stan wody pozwalał przypuszczać, że chociaż kawałek uda się przejść bez pontonów, a w dodatku według przewodnika na pewnym odcinku założony jest nad wodą trawers ze stalowej linki.

Nie zdecydowaliśmy się jednak na wejście na dziko, bo gdy my robiliśmy rozpoznanie, Kasia zadzwoniła do przewodnika i dowiedziała się, że w jaskini jest już grupa, przez którą zapewne nie zostalibyśmy zbyt ciepło powitani. Z kolei wynajmować przewodnika nie chcieliśmy, bo następnego dnia mieliśmy już zaplanowaną podobną wycieczkę.

Los zatem zadecydował, że poszliśmy do Gradisnicy... Byliśmy doskonale przygotowani, mieliśmy rozrysowane mapki dojazdu z takimi szczegółami topograficznymi jak porzucona w lesie Skoda i przygotowany przez Krzyśka szkic techniczny, a do tego byliśmy mocno nakręceni przez długie dyskusje o tym, jaka to straszna dziura.

Na drodze dojazdowej do jaskini, tuż przed nią, spotkaliśmy dwa właśnie zawracające samochody z polskimi rejestracjami. Byli to ludzie ze Speleoklubu Olkuskiego, którzy również zostali zwabieni to sławą jaskini, ale wycofywali się, bo nie byli pewni, czy mają dość lin. Zaproponowaliśmy wobec tego wspólną akcję, przy czym żeby równo rozłożyć jej ciężar, studnia wlotowa miała być poręczowana przez nas, a drugi zjazd, już w jaskini - przez Olkuszan.

Opinie o studni wlotowej nie są przesadzone - to rzeczywiście regularna pionowa studnia o średnicy 20-30 m i głębokości, według przewodnika, 65 m. My jednak powiesiliśmy tam 105 m lin i nie było to o wiele za dużo, więc długość zjazdu bliższa powinna być 80 metrom. Rozbieżności wynikają pewnie z tego, że dno studni ma nachylenie co najmniej 45 stopni, czyli z jednej strony jest ok. 20 m wyżej niż z drugiej. To też powoduje, że jaskinia od razu wciąga, by iść w dół największą stromizną, co jest jednak nie najlepszym pomysłem i prawidłowa droga wiedzie trawersem przy lewej ścianie (jeśli obchodzić studnię zgodnie z ruchem wskazówek zegara).

Całe dno jest wielkim rumowiskiem kamieni i trzeba się starać, żeby nie zrzucać ich sobie na głowę, więc ruszyliśmy dalej zwartą grupę dopiero, gdy wszyscy zjechali. Okazało się, że Janusz, choć przebierał się z nami, to zrezygnował ze zjazdu i został na górze.

Po dojściu nad drugi zjazd Olo przewodzący grupie z Olkusza, zadecydował, że nie zjeżdżają niżej, bo jest późno, a chcą jeszcze porobić zdjęcia. To trochę skomplikowało akcję, bo zjazd miał być poręczowany ich sprzętem i musieliśmy go od nich przejąć usiłując zapamiętać, co właściwie bierzemy. Olkuszanie się wycofali, Grzesiek zniknął w ciemnościach z liną, a my z Kasią nie mogliśmy się doczekać na sakramentalne "wolna". W pewnym momencie Kasia stwierdziła, że ona dalej nie idzie i poczeka na nas, a my mamy we dwóch tylko zejść na dno. Niezbyt podobał mi się pomysł zostawiania jej samej, z oporami się na to jednak zgodziłem, zjechałem do Grześka i zaznaczyłem od razu, że się musimy pospieszyć, bo Kasia została sama. Łatwo jednak mówić o spieszeniu się w dolnej sali Gradisnicy! Zalegają tam góry błota, a sala jest tak rozległa, że zupełnie nie wiadomo, dokąd iść - światło czołówek nie sięgało ścian i każdy kierunek wydawał się równie dobry. Ostatecznie jednak brodząc w błocie do kolan dotarliśmy do syfonu i nawet udało mi się zobaczyć proteusa, który jednak zniknął zanim doszedł do mnie Grzesiek.

Cały czas pamiętając o czekającej Kasi szybko zawróciłem, a Grzesiek został jeszcze zrobić jakieś zdjęcia. Gdy już byłem dość daleko dobiegły mnie jego krzyki - "Proteus, hop, hop! Wyjdź ty płazulcu! Proteus! Anginus!" - W podobnym stylu trwało to dłuższą chwilę i wtedy przeżyłem chwilę prawdziwej grozy. Bo pomyślałem sobie "Co za piekielna dziura! Janusz odpadł już na samej górze, Kasia we wlotówce, a Grzesiek nie wytrzymał na dnie i świruje. Oby tylko nie trzeba ściągać dla niego pomocy!" Wołam więc niepewnie - "Grzesiek!" - "Co?!" - słyszę w odpowiedzi. - "Idziesz?" - "Idę!". Nieco się uspokoiłem - może wyjdzie o własnych siłach, a potem się zobaczy. Zaczekałem na niego, przyjrzałem się, wyglądał całkiem normalnie. Pytam więc ostrożnie - "Czemu tak wrzeszczałeś?" - "Nagrywałem echo" (posłuchaj, nagranie Grześka) - Trochę mi się głupio zrobiło, że zwątpiłem w zdrowe zmysły partnera...

Zanim wróciliśmy do Kasi minęła ponad godzina. Powitała nas z ulgą, bo okazało się, że gdy znudzona czekaniem przeszła się po sali, zaraz zaczęła znajdować kości. Nie wątpiliśmy, że ludzkie, bo według różnych opowieści ta jaskinia nie raz w historii była środkiem masowej eksterminacji. Ot, wystarczyło człowieka postawić na krawędzi, pchnąć lekko i już nie trzeba było się nim więcej zajmować...

Nad strudnią czekał już na nas Janusz, który przez czas naszego pobytu w Gradisnicy zdążył wrócić do bazy, znaleźć chętnych na zwiedzenie jaskiń Zelskich i pojechać tam. Patrząc na nas z całą pewnością nie żałował swojej decyzji.

04.05.07 (piątek) - Kriżna, Piran

Dzień musieliśmy zacząć wcześnie rano, bo nasza wycieczka po jaskini Kriżnej zaczynała się o 9. W chatce przed otworem spotkaliśmy naszego przewodnika, który był miłym starszym panem, dość słabo mówiącym po angielsku, bo, jak się dowiedzieliśmy, angielskiego zaczął się uczyć niedawno i to tylko ze względu na swoją rolę przewodnika. Nie stanowiło to jednak dużej przeszkody i porozumiewaliśmy się z nim skutecznie. 

Poprzedniego wieczora nie mieliśmy już sił prać kombinezonów (a w brudnych do Kriżnej wchodzić nie wolno), zdaliśmy się więc na stroje wypożyczane na miejscu. Nie była to najgorsza decyzja, bo model z Kriżnej jest bardziej dopasowany niż ten z Postojnskiej. Dostaliśmy także służbowe kalosze - rzeźnickie, białe, by na jasnym spągu jaskini nie zostawiać śladów i kaski z całkiem niezłymi lampami elektrycznymi zrobionymi domowym sposobem z żarówki halogenowej z reflektorem i akumulatora żelowego.

Kasia w ocenie przewodnika wyglądała na osobę marznącą, a do tego za cienko ubraną, dostała więc jakieś puchate swetry wypychające jej kombinezon tak, że wyglądał jak nadmuchany. Mnie natomiast niezmiernie ucieszyła silna lampa błyskowa z fotocelą, której użycie przewodnik mi zaproponował, gdy zobaczył, że wyciągam sprzęt fotograficzny. Dzięki niej możliwe było wykonanie większości zdjęć , bo obie moje lampy byłyby o wiele za słabe do oświetlenia tej jaskini.

Zwiedzanie jaskini rozpoczyna się kilkunastominutowym marszem, po czym dochodzi się do pierwszego jeziorka. Tam zacumowany jest duży ponton, którym grupy turystyczne pływają wokół jeziora (podświetlonego od spodu) i kończą takim rejsem wycieczkę. My natomiast przeprawiliśmy się na drugą stronę, gdzie przewodnik wziął o wiele mniejszy ponton, od tego momentu wykorzystywany przez nas do pokonywania kolejnych jezior i przenoszony pomiędzy nimi. Poziom wody był bardzo niski i w wielu miejscach mieliśmy nieco kłopotów z pokonaniem ciasnych lub płytkich miejsc.

Jaskinia jest piękna, z turkusową wodą, białym spągiem, licznymi misami martwicowymi i dużymi naciekami o fantazyjnych kształtach - w porównaniu do Postojnskiej "urządzona ze smakiem".

Przewodnik okazał się być bardzo pozytywnie nastawiony do robienia zdjęć, choć początkowo wyrażał zdziwienie, gdy usiłowałem sfotografować coś nie uznawanego za typową atrakcję. Dość szybko się jednak przyzwyczaił do moich pomysłów. Jemu też zawdzięczamy zdjęcia Kasi pływającej samotnie w pontonie, bo wypchnął ją na jezioro tylko w celu pozowania.

Po około półtorej godziny dobiliśmy do kresu naszej trasy, gdzie mogliśmy się chwilę przejść przed powrotem. Zupełnie na zakończenie weszliśmy jeszcze do bocznej, suchej galerii zaczynającej się tuż przy otworze, gdzie znajdują się szczątki setek niedźwiedzi jaskiniowych, odsłonięte w kilku stanowiskach. Ściany w tej części jaskini wypolerowane są do połysku przez ocierające się o nie niedźwiedzie!

Na powierzchnię wyszliśmy około 13, a na resztę dnia mieliśmy zaplanowaną wizytę w Piranie - starym miasteczku portowym ulokowanym na pólwyspie.

Próby zaparkowania w mieście spełzły na niczym, musieliśmy zostawić więc samochód na parkingu przed wjazdem na pólwysep. Ze względu na dość silny deszcze zwiedzanie postanowiliśmy zacząć od restauracji i obiadu. Wybór lokalu nie okazał się jednak najtrafniejszy, a rachunek został poprzedzony kieliszkiem grappy, który miał nam pozwolić przetrawić jego wysokość. Na szczęście po obiedzie przestał padać deszcz i pochodziliśmy po miasteczku, które miało bardzo włoski charakter. Wąskie i malownicze uliczki wiodły po różnych poziomach wzgórza, a senna i leniwa atmosfera udzieliła się i nam, mimo że na nabrzeżu Grzesiek ożywił nas nieco, wpadając do wody podczas pozowania do zdjęcia...

05-06.05.07 (sobota, niedziela) - Najdena raz jeszcze, powrót

Ostatniego dnia chcieliśmy przeprowadzić krótką, mającą skończyć się wczesnym popołudniem, akcję, by niezbyt późno ruszyć w drogę powrotną. Tak chcieliśmy, ale wyszło jak zawsze...

By nie tracić czasu na szukanie w lesie otworu nieznanej nam jaskini postanowiliśmy wrócić do Najdenej i tym razem, mniej-więcej już w niej zorientowani, dojść do sali z podziemną rzeką. W ramach dalszego przyspieszania akcji umówiliśmy się z inną grupą też tam idącą, że my weźmiemy od nich sprzęt i szybko zaporęczujemy, zanim oni jeszcze dojdą do jaskini. Potem mieliśmy raz-dwa dojść do celu i wrócić, a oni spokojnie sobie pozwiedzać i wychodząc zabrać własną  linę.

Rzeczywistość zaczęła te plany weryfikować już na początku. Wprawdzie po poprzedniej wizycie wiedzieliśmy jak w tej jaskini nie należy poręczować, wciąż jednak nie wiedzieliśmy jak to zrobić właściwie. Poszukiwania dobrych punktów zajęły nam mnóstwo czasu, w końcu udało się znaleźć jedną kotwę, która jednak niewiele nam pomogła. W rezultacie, zanim znaleźliśmy się na dole, dogoniła nas druga grupa.

W sali ze studnią wlotową od razu daliśmy nurka w wypatrzony uprzednio otwór niedużego korytarzyka, zaznaczony na ścianie strzałką. Początkowo trzeba było czołgać się trochę po kamieniach, szybko jednak korytarz powiększył się i swobodnie można było w nim iść. Musieliśmy pokonać dwa 3-4 metrowe prożki, jeden na żywca, a na drugim rzucona była lina, po której zjechaliśmy w kluczu (nie przewidywaliśmy żadnych zjazdów i szpej zostawiliśmy na dnie wlotówki). Korytarz wychodził do wielkiej sali, której dno pokryte było twardym, gliniastym błotem.

W sali tej każdego z nas, zwłaszcza mnie, idącego tam jako pierwszy, czekało niemałe zaskoczenie. Bo oto w pewnym momencie snop światła z mojej czołówki omiótł leżącą na granicy pola widzenia ludzką postać. Zanim ponownie zaświeciłem w tamto miejsce, zdążyłem pomyśleć: "o, ktoś tu jest oprócz nas". A po ponownym oświetleniu postaci: "oj, chyba długo tu jest, bo wygląda nieświeżo...". Dopiero gdy podszedłem całkiem blisko zorientowałem się, że jest to... kobieta rodząca dziecko z najdrobniejszymi detalami wyrzeźbiona w glinie.

Nieco dalej sala kończyła się wejściem do niskiego korytarzyka, w którym trzeba było kawałek przejść na kolanach w błocie, a dalej się zaczęło: korytarze o przekroju kilku metrów przechodzące w sale o rozmiarach rzędu kilkunastu, kilkudziesięciu metrów; błoto po kolana na przemian z rumoszem skalnym, gdzieniegdzie woda i misy martwicowe. Ta część jaskini okazała się być o wiele bardziej urozmaicona niż poprzednio przez nas odwiedzone.

Po pewnym czasie doszliśmy do rozstajów, gdzie dość niefortunnie podzieliliśmy się, w efekcie czego Kasia poszła prosto, a męska część ekipy skręciła w odbijającą w lewo odnogę korytarza. Dosyć szybko doszliśmy do opadającego do wody prożku, który pozwolił się nam zorientować, że dużo wcześniej minęliśmy już miejsce, gdzie należało skręcić w kierunki rzeki. Nie mogliśmy jednak od razu zawrócić, bo musieliśmy jeszcze dogonić Kasię w przodzie, a że była już niedaleko syfonu zamykającego główny ciąg jaskini, to postanowiliśmy pójść jeszcze kawałek i zobaczyć i jego.

Wracając bez problemu trafiliśmy do naszego pierwotnego celu. W tak wytrwale poszukiwanej przez nas sali mała  kaskada wody spływała po śnieżnobiałej polewie przypominającej lodospad. Sala opadała do jeziorka z bardzo czystą wodą, nad którą zrobiliśmy sobie jeszcze finałową sesję fotograficzną.

Po wyjściu z sali kilka razy zmyliliśmy drogę, dochodząc między innymi nad drugi z zaznaczonych na planie progów, w rezultacie czego zwiedziliśmy praktycznie całą jaskinię. To, w połączeniu z licznymi zdjęciami, sprawiło, że zanim doszliśmy do studni wlotowej było już późne popołudnie. Nie wpłynęło to jednak na nasze plany powrotu tego samego dnia, zaczęliśmy się więc nieco bardziej spieszyć.

Kasia wyszła z jaskini pierwsza, po niej Janusz, następnie szedłem ja, a na końcu Grzesiek. Gdy się już zbliżał do mnie stojącego nad studnią zobaczyłem jak nagle odpada od lekko połogiej ściany, leci do tyłu, zatrzymuje się na lonży po czym usłyszałem łomot i siarczyste przekleństwo. Szybko jednak się pozbierał i uspokoił mnie, że nic mu nie jest. Kiedy już wyszedł ze studni pokazał mi ściskany w ręku kawałek skały i stwierdził z niejakim obrzydzeniem: "Chciało mnie zabić!". Okazało się, że wychodził klasycznie, używając płaniety tylko do asekuracji i solidnie wyglądająca kolumienka została mu w ręku. Jeszcze przez jakiś czas towarzyszyły mu wyrzuty sumienia z powodu uszkodzenia szaty naciekowej...

To jeszcze nie był koniec atrakcji. Gdy wyszliśmy na powierzchnię okazało się, że Janusz i Kasia już poszli i zabrali plecak Janusza oraz worek na śmieci, w którym były plecaki Kasi i mój. Do samochodu poszedłem więc na lekko, z uczuciem wdzięczności dla Kasi, która zabrała ze sobą podwójny ciężar. Byłem tym zresztą trochę zaniepokojony, bo oba plecaki razem ważyły sporo, ale - z drugiej  strony - do samochodu było tylko małe kilkaset metrów. Przy samochodzie zdziwiliśmy się z Grześkiem, że Kasi nie ma, założyliśmy więc, że Janusz już odwiózł ją do obozu. W tym przekonaniu utwierdziło nas to, że Janusz z dziwnym (jak się nam wydawało) uśmiechem twierdził, że Kasia wcale do samochodu nie przyszła. Ale skoro się tak dziwnie uśmiechał i wcale nie zaniepokoił tym, że według nas Kasia spod jaskini już poszła, to Grzesiek zaczął się przebierać, a ja sposobić do zajęcia miejsca w samochodzie bez przebierania (bo najwyraźniej mój plecak pojechał z Kasią). Wpakowaliśmy się więc z Grześkiem do samochodu, dając tym samym znak, że jesteśmy gotowi i możemy wracać. I wtedy Janusz już całkiem poważnie powiedział, że nie bardzo możemy i żebyśmy się przestali wygłupiać i powiedzieli, gdzie jest Kasia. Właściwie w tym samym momencie, czyli zanim się na dobre zaniepokoiliśmy o jej los, zaczęła dzwonić komórka Janusza. Rzuciliśmy się wszyscy łowić ją w bagażniku:  zgodnie z przewidywaniem dzwoniła Kasia, która nie znalazła drogi do samochodu i po dłuższym marszu wróciła do jaskini. Janusz telefonicznie poinstruował ją, jak do nas dotrzeć i już bez przeszkód dojechaliśmy do obozu.

Tam okazało się, że mamy dość podzielone zdania na temat organizacji powrotu - Janusz chciał od razu jechać, ja natomiast przekonywałem, że nie warto wozić słoweńskiego błota do Polski i chociaż najbrudniejsze części ekwipunku wypada umyć. Tak jakoś wyszło, że się w tej kwestii nie dogadaliśmy i Janusz był przekonany, że zaraz wyjeżdżamy, a ja że spokojnie czyścimy sprzęt. Skończyło się czymś w rodzaju kompromisu, bo wyjechaliśmy o 20 po pośpiesznym spakowaniu mokrych rzeczy. Dość szybko się okazało, że było to najgorsze rozwiązanie, bo Janusz musiał prowadzić w nocy po całkiem ciężkim dniu. W efekcie trochę pokręciliśmy się w okolicy Wiednia, a potem nie chciało już nam się wychodzić z samochodu na nocleg, przespaliśmy więc parę godzin na jakimś parkingu zaraz po wyjechaniu z Austrii. W zajeździe w Czechach zjedliśmy doskonałe śniadanie z jeszcze lepszą obsługą i po kolejnych kilku godzinach zakończyliśmy wyprawę w Warszawie.

Informacje praktyczne

Wybierającym się do słoweńskich jaskiń (a jest to dość popularny cel wycieczek polskich grotołazów) może przydać się poniższa garstka informacji.

Linki:

Ceny:

  • Nocleg na Speleocampie: 7€/osoba
  • Wycieczka trasą Colourful Passage and Tartarus w jaskini Postojnskiej: 49€/osoba
  • Wycieczka w jaskini Kriżnej 25€/osoba (przy grupie czteroosobowej)
  • Parking w Piranie: 13€/pół dnia