Alpspitze 2628m24 czerwca 2001 |
Na pierwsze wycieczki w otoczeniu Garmisch pojechałem we wrześniu i listopadzie 2000 roku. Nie udało mi się jednak wtedy wejść na żaden z wyższych szczytów - góry po prostu mnie przerosły, po miesiącach siedzenia za biurkiem w Warszawie nie byłem w stanie zrobić w ciągu krótkiego jesiennego dnia 2000m podejścia i zejścia. Udało mi się tylko odwiedzić kilka niżej położonych schronisk (niektóre ze zdjęć poniżej były robione właśnie podczas wrześniowej wycieczki na Osterfelderkopf poniżej Alpspitze, stąd brązowy kolor traw). Stopniowo jednak kondycja mi się polepszyła, gdy więc po deszczowej wiośnie poprawiła się w końcu pogoda i zaczęło prawdziwe lato, postanowiłem spróbować ponownie. Na pierwszy cel wybrałem Alpspitze, którego charakterystyczna trójkątna piramida dominuje krajobraz nad Garmisch. Alpspitze ma 2628mnpm, czyli podejście było bardzo duże jak na tatrzańskie standardy - 1900m różnicy wzniesień, ale przynajmniej odległościowo krótsze niż na inne wierzchołki w rejonie Garmisch.
W niedzielę 24 czerwca obudziłem się o 7.30 i włączyłem telewizor na lokalny bawarski kanał, na którym rano transmitują zdjęcia z kamer rozmieszczonych w górach. Pogoda zapowiadała się super, ale powyżej 2000mnpm leżało jeszcze mnóstwo śniegu. Pozbierałem się więc szybko i wyruszyłem, uwagi na ten śnieg dorzucając w ostatniej chwili do plecaka ciężkie buty. Wyjechałem z Monachium przed 9, trochę błądziłem w Garmisch żeby znaleźć właściwy parking u wylotu mojego szlaku, i w końcu o 10.20 wyruszyłem. Na początku szło mi się bardzo dobrze, dość stromą ale szeroką i wygodną ścieżką przez las. Po 45 min. miałem niewielki kryzysik, na szczęście szybko minął i generalnie pierwsze 900m, do schroniska Kreuzeck, podszedłem w 1h40min. W schronisku byłem już raz we wrześniu, następny odcinek szlaku też jeszcze znałem - niemal poziomy trawers do schroniska Hochalm, potem 400m podejścia do stacji kolejki na Osterfelderkopf. Dotarłem tam (2050mnpm, 1300m w górę od startu) ciągle w dobrym czasie, 3h10min, ale zacząłem już odczuwać wpływ wysokości i zmęczenia, oddech mi się znacznie skrócił. W stacji kolejki zrobiłem półgodzinną przerwę - wypiłem piwo, Colę i zjadłem kanapkę. Tym razem schronisko było niemal puste - gdy byłem tu poprzednio we wrześniu, na tarasie siedział spory tłumek obserwując parapenciarzy startujących do lotu z łączki poniżej. |
O 14 chciałem ruszyć dalej i tu mi się przypomniało (jakieś 6 godzin od wyjazdu z domu, refleks godny doświadczonego szachisty korespondenta), że nie zabrałem uprzęży! Zupełnie odwykłem od tego, że uprząż może się przydać na turystycznym szlaku, aż do momentu kiedy nagle uświadomiłem sobie, że za chwilę mam podejść 600m po zaśnieżonej ferracie! Na szczęście tym razem góry wybaczyły mi gapiostwo - podejście okazało się łatwe, tzn. formacje skalne były średnio trudne a ekspozycja spora, ale wszystko ubezpieczono co do szczegółu - nie tylko stalowymi linkami, ale także gęstymi rzędami klamer i podkutych stopni. Śnieg leżał w większych ilościach tylko w dwóch żlebach w dolnej części kopuły szczytowej i w zasadzie nie stanowił problemu. Trudności technicznych nie odczułem więc żadnych, ale kondycyjne i owszem - lazłem jak mucha w smole, ostatnie 600m zajęło mi ponad dwie godziny. W końcu na szczyt dotarłem dość niespodziewanie, bo krzyż na wierzchołku był zasłonięty niemal do ostatniej chwili, o 16.20, równe 6h od rozpoczęcia podejścia. Chwilę po mnie przeciwległą granią podeszła jeszcze para turystów, miałem więc kogo poprosić o kilka pamiątkowych zdjęć. |
W sumie podejście było męczące, ale bez wielkiej historii - wymagało nieco samozaparcia, ale obyło się bez przygód. Natomiast zejście, jak często w tych górach, okazało się całą epopeją. Po pierwsze, było go niestety też 1900m. Po drugie, schodziłem inną trasą. Oglądając Alpspitze z oddali na wcześniejszych spacerach miałem wrażenie, że jego południowy stok jest łagodniejszy i zejście tamtędy powinno być proste. Może i tak było, ale ścieżka, którą wybrałem na mapie schodziła jeszcze inną ścianą - zachodnią, i wcale łatwiejsza nie była. Przeciwnie - formacje skalne były podobne jak na podejściu, ale dużo gorzej ubezpieczone - w zasadzie tylko linki poręczowe, kilka pojedyńczych klamer, żadnych podkutych stopni. Początkowy odcinek schodziło się jeszcze łatwą grania, ale potem, po skręceniu w dół w ścianę, zaczęły się problemy. Najpierw trafiłem na kawałek łańcucha całkiem pod śniegiem, aby go obejść musiałem bardzo czujnie przetrawersować w ekspozycji po górnej krawędzi stromego płata śniegu. Potem wszedłem w tarciowe trawersy w pionowych ściankach - stopnie w skale były w rozmiarze o dwa numery mniejszym niż mógłbym wykorzystać idąc w moich ciężkich trepach. Tam już by się uprząż zdecydowanie przydała, ale nie miałem wyboru - nie wystarczyłoby mi siły i czasu wrócić na szczyt i zejść drogą podejścia. Na szczęście nie było tej ferraty dużo, po pół godzinie zszedłem na jakąś obrzydliwą, pokrytą sypkim żwirem ścieżynkę kluczącą w dół przez piarżyste prożki. Po kilkuset metrach takiego szlaku zatęskniłem za ferratą powyżej, ale w końcu dobrnąłem jakoś na dno wiszącej dolinki i do lepszej ścieżki (no i kolejnych paru płatów śniegu, ale prawie płaskich). Miałem nadzieję, że to koniec trudności, ale gdzie tam - po kolejnym kilometrze ścieżka zaczęła prowadzić lekko wznoszącym się trawersem przez wykroty kosówki, na które naprawdę już nie miałem siły się wdrapywać. W końcu trawers się skończył i na drżących nogach zszedłem do schroniska Angerhutte w dużej dolinie Hollental, już dość nisko - 1379mnpm. Tam wypiłem następną Colę i bez ociągania ruszyłem dalej, bo była już prawie 8 wieczór. Odcinek ścieżki poniżej schroniska był początkowo szeroki i wygodny, ale po kwadransie doszedłem do kolejnej niespodzianki - w dolnej części dolina zwężała się w w głęboki wąwóz o pionowych ścianach (tzw. klamm) i do wyjścia prowadził ponad kilometrowy tunel wykuty w ścianie jaru wyrzeźbionego przez potok! Brnąłem tym tunelem że 20min (na ścianach były nawet elektryczne lampy!) i wyszedłem z niego kompletnie mokry, bo co parę metrów z sufitu lala się woda. Zdecydowanie wolałbym normalną ścieżkę, ale przynajmniej jedną ciekawą rzecz zobaczyłem przez okna w ścianie tunelu - na kilkanaście metrów wysoki i kilkadziesiąt metrów długi czop śnieżny. Śnieg musiał spaść z góry i zakorkować wąwóz na dużym odcinku. Potok szumiał pod nim, a ponieważ sam śnieg jak zwykle odtopił się od skały, to widać było boczna ścianę czopu i jego względnie płaskie zwieńczenie. Za tunelem już dalszych niespodzianek nie było, ale ciągle jeszcze miałem kawał drogi do przejścia - kolejną godzinę dymania. W końcu do auta dotarłem o zmroku, 21.50, 11.5h od startu, dosłownie "na ostatnich nogach." Trzy dni mnie potem wszystko bolało - nogi od wysiłku, palce u nóg od podrażnień i dwóch okazałych pęcherzy, nawet w rękach miałem zakwasy od podpierania się po drodze kijkami. Jak na otwarcie sezonu, Alpspitze to była baaardzo długa wycieczka - wróciłem z niej całkowicie zniszczony fizycznie i moralnie (to ostatnie od ubolewania nad moim nędznym stanem fizycznym). Ostry start bardzo się jednak przydał - potem z tygodnia na tydzień było coraz lepiej, i niedługo później po dwukilometrowym podejściu odczuwałem już tylko przyjemne zmęczenie, a nie skrajne wyczerpanie. |
|